Cytaty: Tomas Espedal
Sen o tym, żeby zniknąć. Rozpłynąć się. Pewnego dnia wyjść i nigdy nie wrócić.
Sen o tym, żeby stać się kimś innym. Opuścić przyjaciół i rodzinę, opuścić samego siebie i stać się kimś innym; zerwać wszelkie więzy, porzucić dom i przyzwyczajenia, zrezygnować z rzeczy i poczucia bezpieczeństwa, z widoków na przyszłość i z ambicji, aby stać się obcym. […] i patrzeć, jak wszystko wygląda, kiedy człowiek znika.
Chciałeś zniknąć, ale w każdej chwili możesz zostać zastąpiony, już zostałeś, a w tej chwili z bolesną wyrazistością widzisz, jak bardzo jesteś przywiązany do siebie i do tego, co twoje.
Nigdy nie lubiłem domów, uważałem je za zbyt duże i nieuległe. Domy są wymagające, trudne. Nad domem trzeba nauczyć się panować. Trzeba się nauczyć mieszkać. […] mówiłem, że nie mam czasu mieszkać w domu, że to mnie przeraża, wszystkie te drzwi, zbędne pomieszczenia, wszystkie te niepotrzebne meble, nieżyczliwe okna. Wyrosłem w małym mieszkaniu […]. Centralne ogrzewanie, linoleum, boazeria i dozorca – takie urządzenie wnętrza umożliwia odpoczynek. Pozwala nie myśleć o tym, że się mieszka. Człowiek mieszka. Człowiek pracuje. Człowiek odpoczywa.
Praca. Rzeczywiście najwyższa pora. Dobrnąłeś do połowy życia, wkrótce będzie za późno, jeśli nie uchwycisz szansy dziś albo jutro, lub przynajmniej zanim zmienisz zdanie, pociąg odjedzie, pociąg czy autobus z pracą, a ty zostaniesz jak jakiś odmieniec, idiota, ktoś, dla kogo nie da się znaleźć miejsca w żadnej firmie czy przedsiębiorstwie. Praca, ale w jakim zawodzie? Dziennikarz? Adwokat? Spec od reklamy albo sprzedawca? Nie, to wszystko jest nie tylko niemożliwe, ale również nieznośne: za dużo pieniędzy, za mało skrupułów i brak moralności. Za dużo niemoralnych zawodów! No to może listonosz…
Włóczęga. Łazik. Wędrowiec. Włóczędzy byli zawsze. Ale dzisiaj ten zawód i godność wymierają […]. A ty myślisz: ktoś powinien zaopiekować się tym zawodem. Ktoś musi wziąć na siebie tę odpowiedzialność. Ktoś powinien uratować tę swobodę, tę dumę, przywrócić ten zawód i jego godność, tak, tak, zostaniesz wędrowcem.
Ale gdzie będziemy spać? Idziemy dalej pod górę, docieramy na szczyt wzgórza; widok na wszystkie strony, na ciemny las, jezioro, ścieżki, Niemcy, o Niemcy! Rozwijamy karimaty, wsuwamy się do śpiworów, popijamy wódkę, rozmawiamy, i tu, w sercu Europy, wysoko nad poziomem morza, zakładamy Partię Powolności. Jesteśmy przeciwko wszystkiemu, co porusza się za szybko. Przeciwko samolotom, samochodom, szybkim myślom, szybkim łodziom i pociągom ekspresowym. Jesteśmy za tym wszystkim, co się porusza powoli, a po kilku łykach wódki uświadamiamy sobie, jak bardzo radykalna jest w rzeczywistości ta partia; układamy program i na godło wybieramy ślimaka. Za powolność i śmiech. Dobranoc.
Kto przez kilka miesięcy był na szlaku, wie, że wędrowanie jest niszczące i brutalne. Człowiek jest bezdomny. Śpi pod gołym niebem. Jest obcy i budzi podejrzenia. Jest brudny i głodny. Jest sam, pada deszcz i wieje wiatr, a on idzie i idzie, z łaski pozwalają mu przenocować w szopie albo w pensjonacie; to, co ma, niesie na plecach, bolą go nogi, bolą ramiona, całe ciało, człowiek tęskni za łóżkiem i za ukochaną.
W tej samej chwili dostrzegam, że coś się porusza w trawie. Pięć albo sześć metrów od miejsca, w którym siedzę; to jakieś ciało. Bardziej je wyczuwam, niż widzę, to musi być stosunkowo duże ciało, wielkości dziecka, coś nowo narodzonego. I rzeczywiście, wstaję, podchodzę ostrożnie i widzę, że bo cielak jelenia. Leży z zamkniętymi oczami i pyszczkiem niemal wbitym w ziemię. Umiera. Łepek pokrywają muchy, rój much, które się do niego lepią. Ciemny, obrzydliwi kaptur wgryza się w zwierzę. Ale jednak nie ma ran, żadnych widocznych obrażeń. Oddycha. O czym on mi przypomina? Ogarnia mnie bezmierny smutek, po którym następuje równie nieusprawiedliwiona wściekłość; te muchy muszą stąd zniknąć. Odgarniam je, muszę je zgarniać i zdejmować pojedynczo. Są tak pochłonięte śmiercią, że nie chcą odpuścić, ale ja je strzepuję, wszystkie, każdą jedną. A potem robię coś nieoczekiwanego. Podnoszę jelonka, zarzucam go sobie na ramiona i postanawiam zanieść do najbliższego gospodarstwa. Po drodze zaczynam mieć wątpliwości, czy moja ingerencja jest słuszna, może nie powinienem ruszać jelonka, może matka schowała się gdzieś w pobliżu, wystraszona moją obecnością, nie wiem, czuję niepewność, mam zanieść jelonka na dół do wsi, czy z powrotem tam, gdzie go znalazłem? On i tak umrze – myślę. Już jest prawie martwy, musi umrzeć, a ty musisz się z tym pogodzić – tłumaczę sobie. Musimy zaakceptować śmierć, z wielu powodów to dla ciebie ważne, abyś ją zaakceptował; nic nie możesz z nią zrobić, również tym razem.
Kiedy się chodzi po górach dostatecznie długo, człowieka zaczynają cieszyć ślady wytworów ludzkich rąk: drewniany mostek, kamienny mur, nieduże obejście, małe górskie zagrody, które nawet jeśli są opuszczone, wypełniają uszy i oczy wędrowca dźwiękami i obrazami ludzi i zwierząt. Mało brakuje, a zdjąłby czapkę i je pozdrowił.
Jak dobrze znaleźć się w domu: wejść do środka, postawić stopy na podłodze, stanąć w drzwiach do pokoju i patrzeć na piec i na stół, okna i drzwi, przejść przez pokój, znaleźć drzwi do sypialni; tu jest łóżko, tu będę spał.
Uczucie radości ze znalezienia się w domu nie jest tym samym co zadowolenie z posiadania miejsca do zamieszkania – ta radość sięga głębiej, płynie z tego, że człowiek znalazł miejsce odpoczynku, miejsce, gdzie jest ciepło i jasno, gdzie można przygotować coś do zjedzenia, zjeść w ciszy i spokoju, miejsce, gdzie można usiąść przy oknie i wyglądać; człowiek jest wewnątrz. Radość z domu to radość z bycia wewnątrz. Radość z przebywania na zewnątrz wynika z tego, że człowiek ma gdzieś dom, który wcale nie musi należeć do niego.
Istnieje punkt, stadium, w którym chodzenie przekracza wyraźną granicę, człowiek nie ma już ochoty się zatrzymać, chce tylko dalej iść, iść, iść, nie ma już znaczenia, dokąd i po co, w którą stronę, chodzenie weszło w krew, odurzenie, oszołomienie wolnością; możesz iść, dokąd chcesz, tak daleko, jak chcesz, możliwe, iż zajdziesz tak daleko, że trudno będzie wrócić do tego, co normalne, co było przedtem, do pracy, do domu? Idzie się ku czemuś nowemu. Kiedy się dojdzie dostatecznie daleko, z czasem pojawia się uczucie, jakby człowiek wyruszył na długą wędrówkę. Po cóż ją przerywać, dlaczego nie iść dalej? Ku czemu? Ku komu? Dokąd? Tego nie wiemy. Idziemy.
[…] po co iść, skoro można płynąć? Po co iść, skoro można pojechać samochodem albo polecieć samolotem? Po co ta powolność, ta samotność, wszystkie te wysiłki i trudy? Po co ten niezauważalny bunt, niesłyszalny protest, ta próba zrobienia czegoś inaczej, trudniej? Zawsze chciałem żyć inaczej, w zupełnie inny sposób niż ten, do jakiego zostałem wychowany. Od dzieciństwa czuję głęboką niechęć do robienia tego, co mi kazano. Zawsze chciałem wszystko sobie utrudniać. Nigdy lżej, nigdy prościej, zawsze ciężej i zawsze w sposób niemożliwy dla mnie samego. I dokąd to mnie doprowadziło? Do żadnych normalnych miejsc. Nigdy nie miałem stałej pracy, nie potrafiłem stworzyć domu, rodziny, nie miałem stałego dochodu.
Na co ja czekam? To się zaczyna dzisiaj, to nowe życie, nowe możliwości, wystarczy się podnieść, wstać […], zarzucić plecak na grzbiet, wyruszyć, iść otwartym szlakiem.
Ale najlepszych map nie da się kupić, to są te mapy, które rysują ludzie spotkani po drodze. A ludzie spotykani po drodze są i otwarci, i dokładni. Tak jest we wszystkich krajach. Najlepsze mapy przekazywane są ustnie, za pomocą gestów, czasami pióra i kawałka kartki. Zdarza się, że ten, kto wskazuje drogę, przyłącza się do pytających o nią, aby dokładnie pokazać miejsce, w którym jest jakaś niewyraźna granica czy trudny skręt, i człowiek w ten sposób może poznać otoczenie metodą jednocześnie bezpośrednią i dokładną; drogi na skróty; tajemnicze ścieżki, wszyscy przecież znamy drogi, których nie zna nikt inny. To nasze drogi, nasze własne ścieżki w poprzek i wzdłuż tego, co mówią mapy i główne trakty.
Kiedy idziemy daleko, myślimy mniej, wślizgujemy się w rytm kroków i myśli ustają, zmieniają się w koncentrację, która skupia się na tym, co widzimy i słyszymy, na zapachach, które czujemy; ten kwiat, wiatr, drzewa, jakby myśli zmieniały kształt i stawały się częścią tego, co napotykają: rzeki, góry, drogi.
Mamy taką niepisaną zasadę, umowę, że nigdy nie będziemy narzekać, nie będziemy się skarżyć jeden drugiemu; jeden jedyny wyraz niezadowolenia, kiedy chodzenie staje się zbyt uciążliwe, wystarczy, żeby nam obu popsuć wędrówkę już do końca dnia. Skargi potrafią zrujnować całą wyprawę; wiemy o tym i idziemy w milczeniu. Właśnie to milczenie sprawia, że tak dobrze nam się razem wędruje, że możemy razem chodzić daleko i śmiało, że wytrzymujemy ze sobą niemal bez dystansu; bez innego dystansu niż nasze myśli i tych sto metrów, które nas rozdzielają podczas marszu; idziemy osobno, każdy w swoim milczeniu.