Søren Kierkegaard

Cytaty: Søren Kierkegaard

Najbardziej lubię rozmawiać z dziećmi; ponieważ jeśli o nie chodzi, to można jeszcze mieć nadzieję, że mogą stać się istotami rozumnymi; ale ci, którzy już takimi się stali! Boże, zmiłuj się!

Ludzie są jednak nierozsądni. Nigdy nie zażywają tych wolności, które mają, lecz żądają tych, których nie mają; mają wolność myślenia, a chce im się wolności słowa.

Wypróbowana rada dla pisarzy
Swoje spostrzeżenia spisuje się niestarannie, oddaje się je do druku, a w trakcie przeróżnych korekt wpada do głowy wiele dobrych pomysłów. Nabierzcie więc odwagi wy, którzy jeszcze nie odważyliście się niczego wydrukować, nawet błędy w druku to nie powód do wstydu, a ośmieszanie się poprzez błędy w druku to równie dobry sposób bycia śmiesznym jak każdy inny.

Starość realizuje marzenia młodości; widać to na przykładzie Swifta: w młodości wybudował dom wariatów, na starość sam do niego trafił.

Kiedy widzi się, z jak hipochondryczną głębią myślenia starsi Anglicy odkrywają dwuznaczność leżącą u podstaw śmiechu, można się tego przestraszyć. Doktor Hartley zauważył: »ponieważ gdy śmiech pierwszy raz pojawia się u dziecka, jest on powstającym płaczem wywołanym przez ból albo nagle hamowanym i w bardzo krótkich odstępach powtarzającym się uczuciem bólu«. A co by było, gdyby wszystko na świecie było nieporozumieniem, co by było, gdyby śmiech właściwie był płaczem!

Ach! Te drzwi do szczęścia nie otwierają się do środka, tak żeby nacierając na nie, można je było rozewrzeć; wychodzą na zewnątrz, dlatego nic nie można zrobić.

Mam odwagę, by wątpić we wszystko; mam odwagę, by walczyć, chyba ze wszystkim; ale nie mam odwagi, żeby coś poznać, żeby coś mieć, żeby coś posiadać. Większość ludzi narzeka, że świat jest taki prozaiczny, że w życiu nie dzieje się tak jak w powieściach, bo tam wypadki zawsze toczą się korzystnie; ja narzekam, że w życiu nie jest tak, jak w powieściach, bo tam trzeba walczyć z ojcami o skamieniałych sercach, z karłami, trollami, a uwolnić można zaczarowane księżniczki. Czymże jednak są wszyscy ci wrogowie razem wzięci w porównaniu z tymi bladymi, bezkrwistymi, natrętnymi nocnymi postaciami, z którymi walczę, a którym sam daję życie i istnienie.

Jakże bezpłodne są dusza moja i myśl moja, choć nieprzerwanie dręczone przez beztreściowe, rozpustne, pełne mąk bóle! Czyż nigdy nie rozwiąż mi się więzy języka ducha, czy już zawsze będę bełkotał? […] tego mi potrzeba, żebym mógł oddychać, żeby wymówić ton, który leży mi na sercu, żeby wstrząsnąć wnętrznościami zarówno gniewu, jak i sympatii. – Lecz mój głos jest chrapliwy jak krzyk mewy albo zamierający jak błogosławieństwo na ustach niemego.

Co będzie? Co przyniesie przyszłość? Nie wiem tego, niczego nie przeczuwam. Kiedy pająk ze stałego punktu opuszcza się w dół w swoje konsekwencje, zawsze widzi przed sobą tylko pustą przestrzeń, w której nie może znaleźć gruntu pod nogami, niezależnie od tego, ile nogami przebiera. Tak właśnie jest ze mną: przede mną wciąż pusta przestrzeń, tym, co pcha mnie do przodu, jest konsekwencja, która leży za mną. To życie jest odwrotne i straszne, nie do zniesienia.

Mój pogląd na życie jest całkowicie bezsensowny. Przyjmuję, że zły duch włożył mi na nos okulary, których jedno szkło powiększa w olbrzymiej skali, a drugie w tej samej skali pomniejsza.

Ze wszystkich śmiesznych rzeczy tą najśmieszniejszą jest bycie na świecie zagonionym, bycie człowiekiem, który szybko zabiera się do jedzenia i szybko zabiera się do swoich czynów. Dlatego kiedy widzę muchę, która w decydującym momencie siada na nosie takiego przedsiębiorcy, albo kiedy zostaje on ochlapany przez przejeżdżający powóz, który śpieszy się jeszcze bardziej, albo kiedy podnosi się Knippelsbro, albo kiedy spada na niego dachówka i go zabija, śmieję się wtedy z głębi duszy. A któż mógłby się powstrzymać od śmiechu? Co oni chcą osiągnąć, ci narwańcy? Czyż nie jest z nimi tak jak z ową kobietą, która gdy w domu wybuchł pożar, do tego stopnia straciła głowę, że ratowała pogrzebacz? A cóż oni uratują z wielkiego pożaru życia?

Zupełnie brakuje mi cierpliwości do życia. Nie mogę zobaczyć, jak rośnie trawa, a skoro tego nie mogę, to w ogóle nie chce mi się patrzeć. Moje spostrzeżenia to przelotne obserwacje, które czyni jakiś fahrende Scholastiker, mknący przez życie w największym pośpiechu. Mówi się, że Pan Bóg najpierw syci brzuch, a potem oczy; ja tego nie widzę – moje oczy są syte i wszystkim znudzone, a jednak głoduję.

Można mnie zapytać, o co się chce, ale nie można mnie pytać o powody. Wybacza się młodej dziewczynie, gdy ta nie potrafi podać powodów, mówi się, że żyje uczuciami. Ze mną jest inaczej. Ogólnie rzecz biorąc, mam tak dużo i przeważnie sprzecznych ze sobą powodów, że z tego właśnie powodu podać ich nie mogę. Jeśli chodzi o przyczynę i skutek, to te również niewiele mają ze sobą wspólnego. Jednym razem z olbrzymiej i gwałtownej przyczyny wynika drobny i niedostrzegalnie mały skutek, czasem zgoła żaden; innym razem maluteńka przyczyna rodzi kolosalny skutek.

Kiedy wstaję rano, od razu wracam do łóżka. Najlepiej czuję się wieczorem, w chwili gdy gaszę światło i naciągam kołdrę na głowę. Podnoszę się raz jeszcze, z nieopisanym zadowoleniem rozglądam się po pokoju, a potem dobranoc, pod kołdrę.

Zagadkowym powinno się być nie tylko dla innych, lecz także dla samego siebie. Ja sam siebie studiuję; gdy jestem tym zmęczony, wówczas dla zabicia czasu palę cygaro i myślę: Bóg jeden wie, co też właściwie Pan miał na myśli, kiedy mnie stwarzał, albo co chciał przez to osiągnąć.

Rezultatem mojego życia nie będzie zupełnie nic, nastrój, pojedynczy kolor. Mój rezultat będzie podobny do obrazu owego artysty, który miał namalować przejście Żydów przez Morze Czerwone, a zamalował całą ścianę na czerwono, wyjaśniając, że Żydzi przeszli, a Egipcjanie utonęli.

Większość ludzi tak bardzo śpieszy się do przyjemności, że w pośpiechu ją omijają. Dzieje się z nimi tak, jak z owym karłem, który pilnował na zamku uprowadzonej księżniczki. Pewnego dnia postanowił się trochę zdrzemnąć. Kiedy obudził się po godzinie, już jej nie było. Szybko naciągnął więc siedmiomilowe buty; już po pierwszym kroku znacznie ją wyprzedził.

Dusza ma jest tak ciężka, że żadna myśl nie może jej już unieść, żadne uderzenie skrzydeł nie uniesie jej w eter. Kiedy się ją ruszy, unosi się jedynie lekko nad ziemią niczym niski lot ptaka, gdy wiatr zwiastuje nadejście burzy. Moją wewnętrzną istotę opanował niepokój, lęk, który zapowiada trzęsienie ziemi.

Jakież życie jest puste i nic nieznaczące. – Grzebie się człowieka, towarzyszy mu się w tej ostatniej drodze, rzuca się trzy łopaty ziemi na niego; przyjeżdża się karetą; wraca się karetą do domu; potem pociesza się samego siebie tym, że czeka nas jeszcze długie życie. A ile to jest siedem razy dziesięć lat? Dlaczego nie robi się tego za jednym razem, dlaczego nie zostaje się tam i nie idzie się do grobu, i ciągnie los, na kogóż spaść ma to nieszczęście, że będzie ostatnim żyjącym, który rzuca ostatnie trzy łopaty ziemi na ostatniego zmarłego?

Zdarzyło się w pewnym teatrze, że za kulisami wybuchł pożar. Pajac wyszedł, żeby powiadomić o tym publiczność. Wszyscy myśleli, że to dowcip i go oklaskiwali; powtórzył to jeszcze raz – aplauz był jeszcze większy. Myślę sobie, że w taki właśnie sposób nastąpi koniec świata, przy ogólnym aplauzie dowcipnych głów, które sądzą, że to żart.

[…] – Już od dłuższego czasu zastanawiam się, co też to mógł być za powód, który mnie skłonił do rezygnacji z posady nauczyciela. Gdy myślę o tym teraz, zdaje mi się, że taka posada była czymś właśnie dla mnie. Dziś wreszcie olśniła mnie ta myśl: powód był taki, że musiałem siebie uważać za w pełni nadającego się na to stanowisko. Gdybym na nim pozostał, miałbym wszystko do stracenia, a nic do zyskania. Z tego względu uznałem za właściwe zrezygnować z tego stanowiska i postanowiłem towarzyszyć wędrownemu teatrowi, a to z tego powodu, że nie miałem żadnego talentu, wszystko miałem do zyskania.

Ujrzałem wtedy, że sensem życia jest zdobywanie środków do życia, jego celem – zostanie radcą prawnym, że bogatą rozkoszą miłości jest znalezienie zamożnej dziewczyny, że błogosławieństwo przyjaźni to pomaganie sobie nawzajem w kłopotach finansowych; że to jest mądrością, co większość uważa za mądrość; że godne zachwytu jest przemawianie; że odwagą jest odważenie się na zapłatę grzywny w wysokości 10 talarów; że życzliwością jest powiedzenie »na zdrowie« po obiedzie; że bojaźnią bożą jest przystąpienie nie raz w roku do komunii. Ujrzałem to i śmiałem się.

To zatrważające! z jakim dwuznacznym lękiem: prze utratą i zachowaniem, człowiek jest przywiązany do tego życia. Myślałem czasem o uczynieniu decydującego kroku, w porównaniu z którym wszystkie moje wcześniejsze byłby dziecinną igraszką – o przyłączeniu się do owej wielkiej odkrywczej podróży. Tak jak statek, który zwodowano, czci się wystrzałami armatnimi, tak ja uczciłbym sam siebie. A jednak. Czy brakuje mi odwagi? Gdyby spadł mi na głowę kamień i mnie zabił, to byłoby jakieś wyjście.

Nieproporcjonalność mojej budowy polega na tym, że moje kończyny przednie są za krótkie. Niczym zając z Nowej Holandii mam malutkie kończyny przednie, lecz nieskończenie długie kończyny tylne. Ogólnie rzecz biorąc, siedzę całkiem spokojnie; ale jeśli wykonuję jakiś ruch, jest to wielki skok ku przerażeniu tych wszystkich, którzy są ze mną związani delikatnymi więzami pokrewieństwa lub przyjaźni.

Wielką sztuką natomiast, albo raczej wielkim darem, jest pragnąć właściwie. To właśnie jest owa niewytłumaczalność i tajemniczość, jaka tkwi w geniuszu, który niczym różdżka zawsze pragnie tam, gdzie to, czego pragnie, właśnie się znajduje. Pragnienie w ten sposób ma dużo większe znaczenie, niż się zazwyczaj przyjmuje, abstrakcyjnemu rozumowi bowiem wydaje się to śmieszne, ponieważ myśli on o pragnieniu w odniesieniu do tego, czego nie ma, a nie w odniesieniu do tego, co jest.

Ci estetycy zaś, którzy jednostronnie wywyższali działalność poetycką, poszerzyli to pojęcie tak dalece, że ów panteon w takim stopniu został wzbogacony, a nawet przeładowany klasycznymi drobiazgami i bagatelami, iż naturalnie wyobrażenie chłodnej Sali z nielicznymi określonymi wielkimi postaciami całkowicie zniknęło, a panteon stał się czyś na kształt rupieciarni. Wedle tej estetyki zatem każdy drobiazg, doskonały pod względem artystycznym, jest dziełem klasycznym, który ma zapewnioną nieśmiertelność; co więcej, w takim hokus-pokus przyznano tym drobiazgom najwięcej miejsca; choć w zasadzie nienawidziło się paradoksów, to jednak nie obawiano się paradoksu, że to, co najmniejsze, właściwie jest sztuką. Nieprawdziwość tkwi w tym, że jednostronnie wywyższono działalność twórczą. Taka estetyka może się utrzymać tylko przez jakiś czas, długo, dopóki się nie zauważy, że czas wykpi i ją, i jej dzieła klasyczne. W dziedzinie estetyki pogląd ten był formą radykalizmu, który w odpowiedni sposób wypowiadał się w tak wielu dziedzinach; był wypowiedzią rozpasanego podmiotu w jego tak samo rozpasanej beztreściowości.

Tym, czego brakowało tym utworom, były idee, a im bardziej były doskonałe pod względem formalnym, tym prędzej spalały się same w sobie, im bardziej umiejętności techniczne rozwinięte zostały do najwyższego stopnia wirtuozerii, tym bardziej stawały się ulotne i nie miały ani odwagi, ani siły, ani postawy, by przeciwstawiać się powiewowi czasu, gdyż stając się coraz bardziej szlachetne, nieustannie domagały się tego, by stać się najbardziej oczyszczonym spirytusem. Tylko tam, gdzie idea znajdzie spokój i przejrzystość w odpowiedniej formie, tylko tam może być mowa o dziele klasycznym; będzie ono również w stanie oprzeć się czasom.

Jeśli pokochało się zaś z młodzieńczą zapalczywością, podziwiało się z młodzieńczym entuzjazmem, pielęgnowało w głębi duszy, w sposób tajemniczy i zagadkowy skrywało w sercu, to zawsze podchodzi się do tego z pewną obawą, z mieszanymi uczuciami, kiedy wie się, że zamiarem jest chęć zrozumienia tego czegoś. To, co poznawało się kawałek po kawałku, zbierało tak, jak ptak zbiera każdą słomkę dla siebie, bardziej ucieszony z każdej małej cząstki niż z całej reszty świata, co kochające ucho w samotności sobie przyswajało, samotnie wśród wielkiego zgiełku ludzkiego, niezauważalnie w swojej tajnej kryjówce, to, co chłonne ucho w wyłapywało, lecz nigdy się nie nasyciło; pożądliwe ucho chowało, bo nigdy nie czuło się bezpiecznie i nigdy żaden najcichszy oddźwięk nie zdołał ujść bezsennemu czuwaniu nasłuchującego ucha; czym żyło się za dnia, co no nowo ożywało nocą, co odpędzało sen i czyniło go niespokojnym, o czym śniło się we śnie, dla czego się wybudzało, ażeby znowu móc o tym śnić, dla czego zrywało się w środku nocy ze strachu, że się zapomni o tym, co ukazywało ci się w najbardziej podniosłych momentach, co zawsze miało się pod ręką niczym robótki ręczne; co towarzyszyło ci podczas jasnych księżycowych nocy, w samotnych laskach nad brzegami jeziora, w mrocznych uliczkach, w samym środku nocy, przed nadejściem poranka, co jeździło z tobą konno, co towarzyszyło ci w karecie, czym dom był przeniknięty, czego świadkiem był pokój, czym ucho dźwięczało, czym dusza brzmiała, co dusza splotła z najlepszej tkaniny – to teraz pokazuje się myśli; tak jak owe zagadkowe istoty z dawnych opowieści wynurzały się z dna morskiego odziane w wodorosty, tak teraz to wyłania się z morza wspomnienia, uplecione z pamiętanych chwil. Dusza staje się tęskna, a serce miękkie; ponieważ jest tak, jak gdyby pożegnało się z tym, jak gdyby się rozstało, ażeby już nigdy więcej się nie spotkać, ani w czasie, ani w wieczności. Sądzi się, że jest się temu niewiernym, że nie dotrzymało się umowy, ma się uczucie, że nie jest się już tym samym, nie takim młodym, nie takim dziecinnym; czuje się obawę, że się utraci to, co czyniło nas radosnymi, szczęśliwymi i bogatymi; czuje się obawę o to, co się kocha, że poprzez przemianę to coś ucierpi, ukaże się może mniej doskonałe, że być może będzie musiało odpowiadać na te wielorakie pytaniach, ach! a wtedy wszystko stracone, czar zniknie i nigdy więcej nie da się znów przywołać.

Chęć odkrywania jest tym,  co w nim pulsuje, jest jego żywotnością. Nie znajduje właściwego przedmiotu dla danego odkrycia, lecz odkrywa to, co wielorakie, szukając w tym przedmiotu, który chce odkryć.

[…] nie pozwolę zapomnieć czytelnikowi, że ten, kto trzyma list  gończy w ręku, w żadnym razie nie złapał tego, kto jest w nim opisany.

Nasze czasy mają jednak pewną przewagę nad tymi dawnymi w Grecji – tę mianowicie, że są bardziej melancholijne, a przez to głębiej zrozpaczone. Czasy nasze są zatem wystarczająco melancholijne, aby wiedzieć, że jest jeszcze coś, co się nazywa odpowiedzialnością, i że to ma jakieś znaczenie. Pomimo tego jednak, że wszyscy chcą panować, nikt nie chce brać na siebie odpowiedzialności.

W tragizmie tkwi tęsknota i uzdrowicielska moc, których zaprawdę pomniejszyć nie wolno, a gdy w nadnaturalny sposób chce się, tak jak czynią to nasze czasy, zyskać samego siebie, wówczas zatraca się samego siebie i staje się komicznym.

W tragedii antycznej smutek jest głębszy, ból mniejszy; we współczesnej zaś ból jest większy, a smutek mniejszy. Smutek zawsze zawiera w sobie coś istotniejszego niż ból. Ból zawsze wskazuje na refleksję o cierpieniu, czego smutek nie zna.

Najbardziej gorzkim bólem jest oczywiście żal, z tym że żal ma etyczną, a nie estetyczną realność. Jest on najbardziej gorzkim bólem, ponieważ ma całkowitą przejrzystość całej winy, lecz właśnie ze względu na ową przejrzystość nie interesuje nas on estetycznie. Żal nacechowany jest świętością, która zaciemnia to, co estetyczne, nie życzy sobie być widzianym, a już na pewno nie przez widza, i domaga się zupełnie innego rodzaju samodzielności. Wprawdzie w nowszej komedii pojawiał się czasami żal na scenie, ale świadczy to tylko o braku rozsądku autora. Wspomniano już o psychologicznym zainteresowaniu opisem żalu, ale nie jest to zainteresowanie estetyczne. Prowadzi to do nieporozumienia, które w naszych czasach ujawnia się na wiele sposobów: szuka się jakiejś rzeczy tam, gdzie nie powinno się jej znaleźć; do teatru idzie się po pokrzepienie, do kościoła – po wrażenia estetyczne, chce się zostać nawróconym przez powieść, rozkoszować się pismami budującymi, filozofię chce się widzieć na ambonie, a kapłana na katedrze wykładowczej. Ból ten nie jest więc bólem estetycznym, jakkolwiek najwyraźniej jest tym, do czego zmierzają czasy obecne jako do obiektu największego zainteresowania tragicznego. Dotyczy to również winy tragicznej. Nasze czasy utraciły wszelkie istotne określenia rodziny, państwa, rodu; pozostawiły poszczególne indywiduum samemu sobie w taki sposób, że w ściślejszym znaczeniu staje się ono stwórcą samego siebie, jego winą jest więc grzech, jego bólem – żal; ale wskutek tego został zniesiony tragizm. Również w ściślejszym znaczeniu cierpiąca tragedia właśnie przestała już wzbudzać zainteresowanie tragiczne, ponieważ siła, z której pochodzi cierpienie, straciła znaczenie, widz zaś woła: pomóż sobie sam, a Niebo ci dopomoże innymi słowy, widz stracił współczucie, a to właśnie ono jest zarówno w subiektywnym, jak i w obiektywnym rozumieniu właściwym wyrazem tego, co tragiczne.

Niesłusznie bowiem byłoby wymaganie od poszczególnych części całości tego, czego można wymagać od całości. Jeżeli te rozważania miałyby domagać się pobudki, to musiałyby być małą zaokrągloną całością, co byłoby z ich strony próbą egoistyczną.

W dziedzinie krytyki pobudka ma nawet znaczenie spotęgowane. Chociaż więc w recenzjach krytycznych dość często się o niej mówi, to jednak pobieżnie spogląda się na to, jak mało wiadomo o tym, ile ma ona z tym wszystkim wspólnego. Krytykowi zdaje się, że nie potrzebuje on wezwania muzy, wszak nie tworzy dzieła poetyckiego; ale jeśli nie potrzebuje wezwania muz, to nie potrzebuje również pobudki. Nie powinno się także zapominać znaczenia starego porzekadła: równy rozumie się tylko z równym.

Teraz nie szuka już samotnych miejsc do wzdychania, nie spieszy radośnie do zabaw młodości, żeby upajać się przemawianiem, jest milczący, albowiem ten, kto pisze, nie mówi. Siedzi blady i zziębnięty w swoim gabinecie, nie zmienia koloru przy pocałunku idei, nie rumieni się jak młoda róża, kiedy rosa spływa do jej kielicha, nie ma uśmiechu, nie ma łez, oczy ze spokojem śledzą pochód pióra po papierze, bo jest on pisarzem i przestał być młody.

Jakie jest znaczenie przyjaźni? Wzajemne asystowanie sobie radą i czynem. Dwoje przyjaciół silnie się wiąże, żeby być dla siebie wszystkim; mimo że jeden człowiek nie może być dla drugiego człowieka niczym innym, jak tylko przeszkodą.

Trzymając się z dala od przyjaźni, nie powinno się jednak żyć bez jakiejkolwiek styczności z ludźmi. Wręcz przeciwnie, stosunki takie mogłyby nawet nabrać większego rozmachu, ale zawsze, pomimo że przez jakiś czas dzieli się z kimś prędkość poruszania się, trzeba mieć o tyle więcej szybkości, żeby uciec. Mówi się, że takie zachowanie pozostawia nieprzyjemne wspomnienia, że nieprzyjemność polega na tym, że jakiś związek przemienia się z bycia czymś w bycie niczym.

Zawsze należy wystrzegać się ustanowienia warunków życiowych, w których można się liczebnie powiększyć. Z tego powodu już przyjaźń jest niebezpieczna, a co dopiero małżeństwo. Mówi się wprawdzie, że małżonkowie stają się jednym; ale jest to mowa bardzo mroczna i mistyczna. Gdy związek jest liczniejszy, nie ma się już wolności i nie można wyruszyć w świat, kiedy się chce, nie można swobodnie się włóczyć. Gdy ma się żonę, jest to trudne, gdy ma się żonę i może dzieci, jest to arcytrudne, gdy ma się żonę i dzieci, jest to niemożliwe.

Zainteresowany współpracą?

Wypełnij formularz kontaktowy

Przewijanie do góry