Kazimierz Nowak

Cytaty: Kazimierz Nowak

Mój nieodłączny przyjaciel, druh serdeczny, cichy, spokojny, w każdej chwili gotów do pomocy, stał w drugiej części namiotu. Żałowałem, że jest jedynie rowerem i nie potrafi mówić. Odniosłem zarazem wrażenie, że gdy los złączy nas nierozerwalnie na wiele lat z rzeczą, rzecz ta przestaje być przedmiotem martwym i wydaje się nam, że żyje, myśli o odczuwa.

Deszcze są w tych stronach rzadkością. Zdarza się, że przez pięć lat nie spadnie nawet kropla i biedny koczujący w rozpadlinach Beduin daremnie sypie ziarna jęczmienia w step zaorany drewnianą sochą, a potem kornie bije czołem pięć razy dziennie o twardą ziemię i wyprasza deszcz u Allacha. A jeśli z braku wilgoci ziarno nie wzejdzie, wyszukuje w stepie jadalne korzenie traw i stara się dzięki nim utrzymać przy życiu. A jeśli braknie jadalnych korzeni i umrze, sąsiedzi pochowają go w płytkim grobie, przywalą kamieniami i wrócą spokojnie do swych zmartwień. W nocy na grób przyjdą hieny, rozkopią, wyciągną nędzne zwłoki i sprawią sobie ucztę – nieobfitą co prawda, ale hieny  nie są wymagające. Pozostałym jeszcze na kościach mięsem pożywią się kruki, resztę zaś oczyszczą mrówki i inne owady. W końcu  na stepie pozostanie czysty, słońcem wybielony szkielet. Wiatry go zaciągną w szczelny skał, pustynny piasek pokryje sypkim całunem… i tak w kółko od wielu, wielu pokoleń.

Noce chłodne, więc włóczęga bezpiecznie kładzie się tuż obok jadowitej żmii i śpi spokojnie, a rankiem, gdy chłód największy, podróżny posiłek przyrządza. Gdy odejdzie, pożywi się odpadkami przez niego pozostawionymi mysz pustynna, którą następnie żmija zjada. Tę znów pochwyci i pożre orzeł pustynny. Jego zaś jaja nie raz od głodu uratują podróżnego. Wszystko żyje, umiera i znów się odradza.

Trudno opisać, jak wielki jest wysiłek kolarza na pustynnym terenie Sahary. Rower staje się wprawdzie co dzień lżejszy, ubywa z zapasów nieco żywności i wody, równocześnie jednak ubywa też sił. Na szczęście zatraca się rachubę czasu, obojętnieje na wszelki ból, a instynkt samozachowawczy dokonuje cudów.
     Dni trudne, coraz trudniejsze. Jechać nie można wcale, a często rower na plecy brać trzeba, by przebyć szczyt piaskowej wydmy. Przetarły mi się całkowicie podeszwy trzewików, wędruje prawie boso. Ubranie w strzępach, paliwo z drzew cierniowych kaleczy ręce.

Brak wody zmusił mnie do zmiany kierunku i skierowania się do In Azana, uroczyska pustynnego. Ot kilka krzaków otacza źródełko słonej, brudnej wody, skrytej przez zazdrosne wydmy sięgające trzystu metrów wysokości. Nie było mowy o przedostaniu się do źródła z rowerem i bagażem, zostawiłem więc wszystko na łasce losu, zabierając jedynie namiot i plecak z żywnością.

Przy źródle spędziłem prawie całą dobę, wykąpałem się, uprałem bieliznę, ugasiłem pragnienie. Woda słonawa, z zielonkawym nalotem, pływały w niej odchody wielbłądzie, ale człowiek spragniony mankamentów takich nie dostrzega.

Pustynia zbliża ludzi, a prawo braterstwa sięga tu granic nieznanych w Europie. Prawa pustyni są niepisane, ale żywe, i biada temu, kto je złamie. Stary Berber zaprosił mnie do swego ogniska na herbatę. Wkrótce byliśmy już jak starzy znajomi. Drogą zamienną od pastuchów Tuaregów zyskuję garść daktyli i dwie garście mąki. Rozkosz! Piękna jest Afryka, mili i sympatyczni Tuaregowie, ich brudu nie widzę, bez obrzydzenia jem wspólnie z nimi kaszę rękoma z jednej misy. Głód wszystko może.

Można koczownikom Sahary zazdrościć naprawdę, bo nie dość, że śpią pod namiotem, to jeszcze mają przy sobie i rodziny swoje, dobytek i są jakby w domu, choć go właściwie nie mają. Gdzie step, tam Beduin na zimę zapuszcza drewniany pług w piaski, sieje, wypasa owce i wielbłądy. A gdy słońce zaczyna palić, zbiera plon, młóci jęczmień i ucieka tam, gdzie chłodniej i gdzie znajdzie paszę dla swego inwentarza. Po drodze dla żon swych kupi miedziane kolce i bransolety, kawał perkalu, dla synów czapki, parę owiec sprzeda, ma pieniądze na olej i inne specjały. Zawsze wolny, zadowolony, szczęśliwy. I zanim księżyc za góry się skryje lub w piaskach stepu utonie, pada na kolana, modli się i dziękuje Allachowi za wszystko, a przecież ma tak mało, mniej niż europejski żebrak.

Podróżnik bowiem prócz znajomości geografii danego kraju znać musi choć pobieżnie język ludu. Znajomość języka jest kluczem do dusz ludzkich, a tym samym zabezpiecza przed zatargami, które dla wielu podróżników stały się powodem śmierci.

Zadawano mi setki pytań, lecz pomimo mych wyczerpujących odpowiedzi zrozumieć nikt nie potrafił, że rowerem zabrać można odpowiednią ilość wody, że najlepszą busolą jest słońce, że wrodzony zmysł orientacyjny to niezastąpiony przewodnik i że najskuteczniejszą eskortą jest własna odwaga. Kto choć trochę boi się pustyni, lepiej niech zabiera ze sobą głupiego Araba i idzie jego śladem, odczekując, aż ten wdrapie się na pagórek, skąd widzi kolejny punkt obserwacyjny, lub nocą niech idzie za światłem stajennej lampy, którą tenże Arab w ręku dzierży. Ja bardziej ufam własnym zmysłom.
    A już kompletnie nie mieściło się nikomu w głowie, jak można samotnie nocować na pustyni. „Któż wtedy czuwa, gdy się śpi? Jak można czuć się bezpiecznie bez broni? Przecież to szaleństwo!”
    Może i szaleństwo, ale zdążyłem już przywyknąć do niebezpieczeństwa, zżyć się z grozą śmierci, a wiara i ufność w przeznaczenie pozwala mi czuć się bezpiecznym nawet bez broni pod ręką. Nie tylko ludzie Wschodu powierzają swój los fatum, również Włosi mawiają przecież „Forza maggiore!” (wola wyższa).

Jestem dziś gościem komendanta portu i długo w noc przy perlącym pucharze gawędzić się będzie przy stole obcym o kraju, z którego tęsknota do świata wygnała, lecz do którego tak często tęskną myślą wracam. Jednego tylko nikt zrozumieć nie potrafi: jak mogłem samotnie, rowerem do tego, przebyć Cyrenajkę, pokonać te cztery tysiące kilometrów pustyń bezdrożnych. A jednak przebyłem, zdrów jestem i bez lęku staję nad nową granicą.
    Egipt! Jest czar jakiś w tym słowie, jakaś kryje się w nim tajemnica. Kraj nieśmiertelnego Sfinksa, monumentalnych piramid… i ta potężną rzeka afrykańska, Nil, nad której brzegiem niedługo swój namiot rozbiję.

Długo musiałem tłumaczyć jakiemuś zdziwionemu efendi z wygwieżdżonymi epoletami, iż nie umiem po angielsku, że w Polsce mówimy własnym językiem i że znając trochę język arabski, mogę odbyć z nim rozmowę w jego ojczystej mowie. W końcu przystał na pogawędkę w arabskim i już po chwili na stole pokazała się czarna kawa, papierosy, a nawet butelka whisky.

Tu, na Wschodzie jedyną rozrywką duchową jest masowo dowożona przez Anglików whisky. Ceny alkoholu są bardzo przystępne, by ludność jak najbardziej zaprawić. Oto polityka kolonialna!.

Każde dzieło traktujące o koloniach jest napisane przez ludzi związanych sekretem służbowym i przechodzi przez tak silną cenzurę zainteresowanych, że jeżeli na tych dziełach ktoś studiować chce Afrykę, zna ją jeszcze mniej od tych, którzy nic o niej nie czytali….

Całe opowiadanie o niesieniu kultury w buszu jest bajką, i to bajką smutną. Przyglądając się tej rzeczywistości, zaprawdę dumny jestem, że Polska kolonii nie posiada. Poznałem w mej podróży politykę kolonialną, strategię rządzenia koloniami, szkoda tylko, że mało kto w Polsce ocenić umie moje zdobycze.
    Gdy nawiążesz rozmowę z takim na przykład Anglikiem, odpowie z dumą, że te piękne szosy, te śluzy na Nilu, te mosty, koleje etc. to dzieło ich właśnie, że gdyby nie oni, tubylcy nie znaliby świata elektrycznego, tramwajów, telegrafu, telefonu i innych cudów techniki nowoczesnej.
     Tak, to prawda, Europejczycy przynieśli cuda XX wieku, realizowali je jednak rękoma ludności miejscowej dla siebie tylko i swoich, a tubylec w ulicznym pyle lub ciemny jest, jak był, z tą różnicą, że cieleśnie i moralnie nie jest jużtak, jak dawniej, zdrów…

I znów przede mną puszcza, kraj dzikich szczepów Watabwa-Baluba i Loholoholo, a dalej postrzępione szczyty gór Mitumba, dzikie bezludzia. Przez nie, pobawione jednej ścieżyny, prowadzi trasa mej włóczęgi! Dużo przede mną dni jeszcze nad wyraz trudnych i nocy strasznych. A jednak pójdę!

Dzisiejsza Afryka traci urok egzotyczny, Murzynów zapędzono w rezerwaty, zgrupowano we wsiach koszarach. Znikły malownicze wioski, stroje fantastyczne zastąpiono tandetą japońską czy starymi frakami i inną odzieżą zebraną na śmietnikach Zachodu.
    Świat staje się coraz bardziej szary, przeraźliwie monotonny. Wszystkie pięć kontynentów ulega temu samemu prawu, znikają piękne stroje ludowe i architektura, stworzona fantazją poszczególnych ludów i ras. Nawet florę i faunę modernizuje się, nagina do woli wygodnych ludzi XX wieku, którzy każdą kwestię starają się ująć w ramy prawa, z wykluczeniem odrębnych potrzeb poszczególnych ras, zamieszkałych pod różnymi długościami i szerokościami geograficznymi.

– Czy pan nie boi się lwa? A takiego lamparta? A tych żmij i innych potwornych węży? – tym podobne pytania zadają mi ludzie czy to tu w Afryce, w Europie, czy w Azji Mniejszej.
    Zawsze wtedy wyrywa mi się odpowiedź jednakowa: boję się jedynie stworzonego przez ludzi świata cywilizowanego, pełnego wiz, kaucji, urzędników emigracyjnych, gwarancji i innych nowości mających niby ułatwiać życie i zwiększających „wolność” cywilizowanego człowieka. Każdy dzień na świecie przynosi nowe prawa, ustawy, rozporządzenia…

Podróżujący, którzy tędy przeciągają, szukają sami zabaw kolonialnych, a tym samym boją się poruszać temat dla nich niebezpieczny. Brali czynny udział w „życiu kolonialnym”, więc jak wnosić mają potem samooskarżenie?
    Fotografie, które przedostają się do prasy całego świata, to fotografie nie życia tubylczego, ale jednostek wciągniętych przez bagno wielkiego miasta, ladacznic w strojach fantastycznych, ubranych według pomysłu białego handlarza. Chce się czasem podrzeć niektóre z tych ilustracji, fotografie z centralnej Afryki wykonane w lokalu portowego miasta.

Źle widzieć dużo, źle poznać całe piekło naszego dnia dzisiejszego, wczuć się w nie, przeżyć, a nie otrzeć się jedynie, spoglądając z pędzącego auta czy pociągu. Są dwie Afryki, jedna na pokaz i ta druga, trudna i niebezpieczna, w której jak na dłoni czytać można prawdę. Widziałem obie. Ta druga kamieniem przygniotła pierś, a im dłużej z nią obcuję, tym więcej szczegółów chwytam. Lecz komu je opowiedzieć?

Tragedie pustyni, tu gdy człowiek spragniony znajdzie wodę z trupią główką i napisem „zatruta”, ani chwili się nie waha, pić czy nie pić. Pić, choćby umrzeć od wody, zawsze to lepiej, niż umrzeć z pragnienia.

Przez koniki moje nie mogę na noc rozbić namiotu, a że od czasu do czasu leje deszcz, ubranie moje przegniłe już od wilgoci, koce przesycone wodą. Z ledwością zabezpieczam bagaż fotograficzny przez zamoknięciem.
    Życie prawdziwego człowieka puszczy nie jest jednak złe. Przeciwnie, ręczę, że wielu czytelników, gdyby mogło zobaczyć w nocy mój romantyczny obóz, zazdrościłoby mi tych czarownych chwil.
    Wokół dżungla rozbrzmiewa setkami głosów. Rechot żab przerywa na chwilę potężny ryk żerujących lwów, to znów dolatuje gwara ptactwa spłoszonego przez dzikiego kota. Poza tym cisza rozkoszna, ani warkotu maszyny, ani dźwięku dzwonków tramwajowych, ani nic, co by przypominało o cywilizacji, która tak szarpie nerwy i z młodych ludzi czyni starców ducha. A że wokół czai się śmierć, że pośród traw pełzają kobry, że ryk lwa zdaje się rozkołysał drzewa, to nie straszne wcale. Można przyzwyczaić się do tego szybciej niż do bezrobocia, patrzenia na codzienną nędzę rodziny, na piec, który w mroźny poranek zimowy nie promieniuje ciepłem i nie ogrzewa dzieci, bo pieniędzy brak na opał…
    Tu odnoszę wrażenie władcy. Jestem syty, a gdy senność mnie ogarnia, raz jeszcze upewniwszy się, że wszystko w porządku, usypiam tak smacznie, jak nigdy nie sypiałem w Europie.

Chwila ciszy, kilka zakoli rzeki i znów huk. Widzę falę, jest i przejście małe, kieruję nań czółna. Lewe czółno nabiera wody, ale… minąłem przeszkodę. Zaczyna się wyczerpywanie wody, a równocześnie wiosłować trzeba, jedno i drugie równie pilne, a sam jestem. Ledwo skończyłem opróżnić czółno z wody, kolejny zakręt, kolejna przeszkoda. Cudem omijam ją, oba jednak czółna napiły się przy tym wody tak, że grożą zatonięciem wraz z całym bagażem, całym majątkiem.
    Sporo czasu upłynęło, nim zdołałem dobić do brzegu, wybrałem wodę i ułożyłem bagaż.

Zwód mój? Tego nie pojmie człowiek, który od dziecka żyje w ramach rodziny, przykuty następnie do małego warsztatu pracy. Zawodem moim stałą się włóczęga, pochłanianie tysięcy kilometrów, dziesiątek tysięcy… Coraz dalej, dalej, a im twardsze życie i walka o chleb, tym więcej sił przybywa, tym weselej.

Często używam w mych listach z podróży tego wyrazu „odbiłem”, bo najlepiej odpowiada on rzeczywistości. Gdy ja „odbijam” z „przystani” lądowej, zwłaszcza tu, w bezpośredniej bliskości równika, nie tylko tracę wszelką łączność ze światem, ale po prostu odbijam w najbardziej nieznaną przyszłość, jakbym puszczał się wpław przez ocean…

Równik! Ileż to hektolitrów potu trzeba wylać, aby się tutaj dostać jak ja, rowerem z Kapsztadu, konno, pieszo, łodzią i od Brazzaville znów rowerem.
    Ogrom wysiłku fizycznego pod tą szerokością geograficzną, opisywany przez ludzi, którzy nie próbowali przejść równika bez wyrzeczenia się europejskich wygód, jest dla mnie jedną z bajek afrykańskich. Tacy pionierzy, jak Stanley lub de Brazza, byli już bardzo wygodni, gdy przemierzali afrykańskie ścieżki niesieni w tipoi. Po dziś dzień ludzie biali zachowali ten sposób podróżowania, o ile nie stać ich na własny statek czy aeroplan, bo auto nie ma tu jeszcze prawa obywatelstwa.

Jedna z takich dróg turystycznych biegnie z Fort Lamy nad jeziorem Czad aż do samego Algieru. Bez żadnego trudu czy ryzyka przebiegają nią dziś komfortowe autobusy turystyczne i auta prywatne tych, którzy chcą się pochwalić w Europie czy Ameryce, że przebyli Saharę. Rozmieszczone są wzdłuż niej hotele, biura pocztowe, a nawet porty lotnicze. Zaginąć na tym szlaku nawet dziecko nie może, droga znaczona jest bowiem czy to proporczykami na prętach z liści palmowych, czy też kamieniami ułożonymi w słupki, lub też w końcu starymi beczkami wypełnionymi piaskiem lub żwirem, aby nie stały się igraszką wichru, a stacje telegraficzne bez drutu zapewniają wszelką pomoc w razie defektu maszyny.
    Posiada ona wiele stacji benzynowych, gdzie można dostać mrożony szampan i najwybredniejszy apetyt zaspokoić. Porozstawiane są ponadto białe metalowe domki znaczące drogę skrzydlatym rycerzom przestworzy, a co kilkadziesiąt kilometrów pośród bezkresu piaszczystej pustyni sterczą wysokie latarnie, podobne do tych stawianych na skalistych mieliznach na brzegach oceanów.
     Przyznam się szczerze – taka Sahara nie pociąga mnie wcale.
    Drogi owe są jakby kanałami europejskimi przecinającymi pustynię, ale brzegi tych kanałów biegną przez najmniej malownicze okolice, najmniej spękane, bo twórcom szło o to tylko, aby jak najłatwiej przebić się przez Saharę. Szło o pośpiech, a nie o to, by wczuć się w nastrój, by odkryć prawdziwą duszę tych czarodziejskich pustkowi.

Sahary nie można opisać, można ją jedynie przeżyć. Romantyzmu Sahary nie ujrzy ani spoglądający na nią z nieba lotnik, ani pędzący autem turysta, bo aby poznać Sahar, trzeba iść nią powoli, od wody do wody, i trzeba nieść sobie pył pustyni… trzeba oddychać nim.

Turysta doby obecnej, odwiedzający takie saharyjskie miasteczka i traktujące je jedynie jak obiekty do fotografowania, nie wie jednak, czym są prawdziwe oazy. Aby bowiem pojąć, jak wielkim darem Stwórcy jest oaza, trzeba do niej zdążać przez tygodnie całe, borykając się z huraganowymi wiatrami i zadymką piasku. Trzeba żyć czas jakiś w tej niepewności, jaką przeżywa samotna karawana pośrodku Sahary. Szlak karawan to jedno pasmo bielejących kości czy też całych szkieletów, które raz odsłaniają piaski, to znów kryją je grubym kożuchem pyłu po to, aby odkryć inne…
    Szlak karawan znaczą groby tych, którzy odeszli w zaświaty, nie znajdując dość sił, by dotrzeć do oazy. Groby te każą mimo woli myśleć o tym, że może jutro, pojutrze Sahara zyska nowy taki kurhan, wykopany lub usypany rękoma towarzyszy, których los powiedzie dalej, do odległych studni, do namiotów i ognisk rodzinnych. Tak, Sahara zmusza do myślenia o śmierci.

Kres mej pięcioletniej wędrówki, a jednak nie jest mi radośnie, odzywa się jakiś żal za minionym dniem wczorajszym. Powrót wydaje się nie nagrodą, a więzieniem, które nakazuje ubierać się tak, jak wszyscy, jeść to, co wszyscy. Trzeba będzie znów żyć w ciasnocie murów, a zamiast spoglądać w błękit niebios czy na usiany gwiazdami granat stropu niebieskiego, patrzeć będę w sufit.

Zainteresowany współpracą?

Wypełnij formularz kontaktowy

Przewijanie do góry