Cytaty: Frédéric Gros
Umarliśmy dla świata znojnej pracy, sukcesów, planów, nadziei. Ale słońce, kolory, niebieski dym unoszący się w zwojach na horyzoncie, falowanie drzew: wszystko to stanowi naddatek. Prezent. Tożsamość, historia, opowieści spisane, wchłonięte, powtórzone – wszystko to jest już za nami.
Książki autorów-więźniów czterech ścian, przyrośniętych do swoich krzeseł, są niestrawne i ciężkie. Rodzą się z kompilacji innych książek na stole. Są jak tuczone gęsi: napchane cytatami, opasłe od przypisów, ciężkie od adnotacji. Dużo ważą, są grube i czyta się je wolno, nudno i z trudem. Zlepiono je z innych książek, z porównywania jednych linijek z innymi, powtarzania tego, co inni powiedzieli o tym, co rzekomo mówili jeszcze inni. Sprawdzanie, uściślanie, poprawianie: zdanie rozrasta się do akapitu, do rozdziału. Książka staje się komentarzem do stu innych książek napisanych wokół jednego zdania innego autora.
Żeby wyruszyć, iść, potrzebna jest złość. A złość nie przychodzi z zewnątrz. Nie idziesz, bo wzywa cię przestrzeń, skuszony obietnicą prawdy albo niezmierzonych skarbów. Najpierw napędza cię wewnętrzna wściekłość. Żołądek ściśnięty bólem bycia »tu«, wstręt do siedzenia w miejscu, pogrzebania się żywcem, pozostania.
Trzeba ruszyć w drogę. „Naprzód, marsz!” Każda droga jest dobra, każda ścieżka ku słońcu, światłu, oślepiającemu, ogłuszającemu. Gdzie indziej na pewno nie jest lepiej, ale przynajmniej daleko stąd. I potrzebna jest droga, by się tam dostać. „Z rękoma w podartych kieszeniach”. Tylko w drodze, tylko na szlakach nie jesteśmy „tu”.
Wędrówka jako wyraz złości, ślepej decyzji. Ruszyć w drogę to zawsze znaczy: odejść, zostawić coś za sobą. W wyruszaniu na pieszą wędrówkę zawsze jest coś ostatecznego, czego próżno by szukać w podróżach środkami transportu, gdzie nic nie jest nieodwracane, zawsze można wrócić. Piesza wędrówka już od pierwszych kroków niesie mieszankę lekkości i lęku.
Lęku, bo coś opuszczamy (powrót oznaczałby porażkę; nie da się wrócić pieszo, chyba że to zwykły spacer, ale kiedy idziemy długo, wiele dni, nie możemy wrócić; wędrować to iść naprzód, droga jest długa, powrót oznaczałby wiele straconych godzin; czas staje się ciężki). Ale i lekkości, przez to wszystko, co zostawiamy za sobą: inni zostają, tkwią w miejscu, w bezruchu. A nasze lekkość niesie nas, drżących z emocji, w nowe miejsca.
Jedne słowa, które zostają piechurowi, to słowa bez znaczenia, wypowiadane ku własnemu zaskoczeniu (»naprzód, naprzód, naprzód«, „»tak to jest«, »właśnie że tak«, »no i proszę«), słowa jak ozdobniki sekund, banalne, niesłużące nawet do mówienia, lecz do podkreślenia ciszy, w której rozbrzmiewają.
Chodzić, lecz nie po to, by odnaleźć siebie, swoją tożsamość, nie po to, by odkryć na nowo ukrytą pod maskami indywidualność, nie po to, by zrzucić przebrania. Chodzić długo, by odnaleźć w sobie człowieka z dawnych czasów, pierwszego człowieka. Chodzić, ale nie tak, jak idziemy na pustynię, by oderwać się od świata i jego lęków, oczyścić się poprzez samotność, przygotować do życia wiecznego, lecz po to, by odkryć w sobie człowieka, który wyszedł spod ręki Natury, człowieka pierwotnego.
Co naturalnego odnajduję w sobie, czego próżno szukać w książkach, a co mogę odkryć tylko dzięki samotnej wędrówce?
Człowiek zatem w naturalny sposób kocha samego siebie, ale nigdy nie przekłada siebie nad innych. Tego ostatniego uczy nas dopiero społeczeństwo. Trzeba długo wędrować, by od nowa nauczyć się kochać siebie.
Długie godziny pieszej wędrówki oczyszczają z zawiści i pretensji, trochę jak żałoba i wielkie nieszczęścia: dawne nienawiści zdają się w takich chwilach próżne i błahe. Co nie oznacza, że nagle jesteśmy gotowi pokochać dawnych wrogów, paść im w ramiona. Ale gorzkie uczucia stają się przytłumione odległe.
Chodzenie zmienia wszystko: nie czujemy już nic do innych, ani wściekłej agresji, ani braterskiej sympatii.
Kiedy nie zależy nam już na tym, by być kimś, możemy dać się nieść prądowi, albo raczej uporczywej strudze życia.
I tak poprzez wędrówki dajemy sobie miłość. Wybaczamy sobie, zamiast wynajdować dla siebie usprawiedliwienia. Nie mamy już nic do stracenia, możemy tylko iść.
Ponieważ w chwili, gdy niczego nie oczekujemy od świata, w tych bezcelowych, spokojnych przechadzkach świat nam się oddaje. Kiedy niczego już nie oczekujemy, wtedy wszystko, co dostajemy, jest jak prezent, darmowa łaska obecności.
U źródeł poranka znajdujemy Zachód. U Thoreau słońce zawsze wstaje na Zachodzie. To nasza pamięć jest na Wschodzie: Wschód to kultura i książki, historia i dawne porażki. Przeszłość nie może nas niczego nauczyć, ponieważ uczenie się polegałoby na powtarzaniu dawnych błędów. Właśnie dlatego nie należy ufać starszym ludziom, opierać się na ich rzekomym »doświadczeniu«, które nigdy nie jest niczym więcej jak tylko ciężką masą ich po wielokroć powtarzanych pomyłek. Nie należy ufać niczemu, poza ufnością samą w sobie – młodością. Na Zachodzie leżą źródła przyszłości.
Trzeba wyjść, wyruszyć, iść. Iść wymuszonym krokiem, z poczuciem, że wszyscy patrzą, potępiają, krąg ludzi się zacieśnia, ale iść dalej mimo to, przeciwko nim, tłumom, dla siebie i przeciwko sobie. Chodzenie jako obłąkany przymus, zew samotności. Wszystko wokół mruga, daje znaki, przyzywa.
Chodzenie pozwala szaleństwu rozkwitnąć, karmi manię, ponieważ kiedy idziemy, wszystko staje się logiczne: nogi nas niosą i mówimy sobie, że to dobrze. Trzeba iść tam, to jest właściwa droga. Inni myślą, że błądzimy, a my po prostu podążamy za swoją myślą, myślą, która nas niesie, porywa. Słowa pchają się na usta: mówimy tak, jak idziemy. Wszystko jest prawdziwe. Chodzenie to mania, stan aktywnej melancholii.