Wojciech Orliński – Internet. Czas się bać

Wielki brat patrz?



Wojciech Orliński, Internet Czas się bać, Wojciech Orliński Internet Czas się bać, SEO SREO, Orliński SEO, Orliński SEO SREO,

Wydawca: Agora
Autor: Wojciech Orliński
Tytuł: Internet. Strach się bać
Data wydania: 2013
Liczba stron: 288

Opis Internet. Strach się bać za LubimyCzytać:

Koniec niewinności! Koniec bezkrytycznego zapatrzenia w dobrodziejstwa sieci! Jeśli myślicie, że dla was internet nie jest groźny, mylicie się. Czas się bać!

Nawet mieszkańcy NRD nie byli inwigilowani przez Stasi tak skutecznie, jak my jesteśmy codziennie inwigilowani w sieci. Nigdy w historii ludzkości nie pojawiła się sytuacja, w której wolność słowa, tajemnica korespondencji czy przepływy pieniędzy zależały od kilku korporacji. Politycy bawią się Twitterem z gorliwością gimnazjalisty obdarowanego smartfonem na urodziny. Dziennikarze technologiczni ekscytują się kolejnymi wodotryskami w kolejnych wersjach gadżetów. Większość pieje z zachwytu, mało kto pyta o zagrożenia. A ja uważam, że najwyższy czas zacząć pytać: Jak to się stało, że internet, obiecując nam wolność wyboru, tę wolność nam odebrał? A obiecując absolutną wolność słowa, zrealizował koszmar doskonałej cenzury? Dlaczego na własne życzenie zrezygnowaliśmy w sieci z naszej prywatności i czy było warto? Czy sieć tworzy nowe miejsca pracy, czy je zabiera? Jaka jest prawda o rewolucjach, które wybuchają w serwisach społecznościowych, a zwyciężają na ulicach? Jak świat pogrążył się w tym szaleństwie i czy da się to jeszcze naprawić?

Da się. O tym również jest moja książka.

Postaw mi kawę na buycoffee.to


„Drodzy czytelnicy, napisałem tę książkę, żeby was przestraszyć” – dokładnie tak brzmi pierwsze zdanie książki Wojciecha Orlińskiego, który zaprasza nas do „ligi zaniepokojonych”. Bo przecież Internetu trzeba się bać, co zresztą sugeruje tytuł wspomnianej wyżej pozycji. Nie, nie przestraszył mnie pan…

Żeby kogoś przestraszyć, trzeba pokazać mu jak wiele stracił na romansie (w tym przypadku z nowymi mediami). I tak też czyni Wojciech Orliński w swojej książce pod przesadnym tytułem „Internet. Czas się bać”. Według autora utraciliśmy dosłownie wszystko. Rozdziały dotyczą kolejno utraty: wolności wyboru, prawa, dostępu do informacji, prywatności, wolności słowa, pracy, kultury, transparentności. O zyskach nic – a nawet jeśli coś, to tylko w przesłankach, po cichu, tak aby nie przekonać nas przypadkiem do tego, że jednak coś zyskaliśmy, że jednak nie bardzo można porównywać nowe medium ze starym opierając się na różnych zasadach, albo wskazując różnice i z góry orzekać „wrogość” tego nowego, który nie spełnia starych zasad gry, do której przywykliśmy. Takie podejście jest samo w sobie zaprzeczeniem idei postępu. Zresztą Wojciech Orliński w jednym z końcowych rozdziałów, zatytułowanym „Jak to wszystko odzyskać” spróbuje (nie po raz pierwszy, nawiasem mówiąc) wycofać się z batalii pisząc: „Niech Internet zostanie taki, jaki jest. Prawdę mówiąc, ja też dużo myślę o tym wariancie, bo jestem pesymistą tak skrajnym, że dopuszczam taką możliwość, iż nic się już po prostu nie da zrobić” – przykro mi, ale jak powiedziało się już „A” to powinno powiedzieć się i „B”, a w przypadku tej pozycji – wyśpiewać cały alfabet. Wróćmy jednak do plusów, o których nie wspomina – bo przecież „napisałem tę książkę, aby was przestraszyć”, jak zaznacza na początku (notabene na zakończenie wstępu zaprasza do „ligi zaniepokojonych” – jakby nie tyle cała książka, co już sam wstęp dawał powody, aby do niej przystąpić)
. Nie, nie przestraszył, ale zachęcił do polemiki. 

Książka trafiła w moje ręce z polecenia. Staram się unikać takich pozycji, bo zazwyczaj są niewypałami i nie znoszę dyskusji o tym, dlaczego nie urzekło mnie piękno tam, gdzie go nie widzę. Nie każda książka jest dobra, nie o każdej chcę mówić, najczęściej ich unikam. Z tą pozycją było jednak inaczej – poleciła mi ją osoba w dużym stopniu związana z nowymi mediami, dlatego zdecydowałam się po nią sięgnąć. Okazało się, że (paradoksalnie) książka mi się spodobała, choć pod wieloma względami nie zgadzam się z jej treścią. 

Żaden z wątków poruszonych w książce nie był dla mnie szczególnie zaskakujący czy odkrywczy (w tym momencie powinnam się chyba cieszyć, że jestem świadomym użytkownikiem Internetu na usługach korporacji!). Może dlatego treść książki mnie nie przeraża, bo dostrzegam wszystkie te „zagrożenia”, mało tego – przywykłam do nich; do płacenia swoją prywatnością za dostęp do wiedzy, kultury i masy innych rzeczy. Z tym, że faktycznie przyznać trzeba rację autorowi, że nawet jeśli to wszystko wiem, to nie myślę o tym klikając kolejny raz przycisk „zaakceptuj”, albo „Wyrażam zgodę”, nie myślę, ale podświadomie wiem na co się zgadzam, i co z tego? Ano nic. 

Wojciech Orliński widzi Internet w sposób dość prosty: jako twór mający służyć wolności, a będący skomercjalizowanym zlepkiem zakazów i wszelakiej inwigilacji (i to wszystko na usługach amerykańskiego rządu i amerykańskich korporacji, my w Europie nie mamy nic do powiedzenia). Nie do końca tak jest, ale pamiętajmy, że książka ma służyć jako strach na wróble – i pewnie spełnia rolę, w której została osadzona, jeśli przypisać zwykłym użytkownikom rolę wróbli. Oczywiście wszystko w celu ograniczania naszej wolności pod każdym względem i zarabiania grubego hajsu m.in. na wyświetlaniu reklam. Jeśli chodzi o mnie – dopóki nie wali to po moim portfelu, niech zarabiają, dopóki ja nie dopłacam do ich interesu – wsio rybka mnie to, kto i ile na tym zarabia. Czasem te reklamy bywają przydatne, np. wtedy, gdy szukam hotelu i przejrzałam kilka stron, a reklama pokazuje mi jeszcze inną – nieznaną mi wcześniej. W przeciwnym wypadku nawet nie zwracam na nie uwagi, zupełnie jak na przydrożne bilbordy. 

Jak już jesteśmy przy pieniądzach to warto pochylić się nad rozdziałem o tym jak tracimy pracę. Tak, Internet sprawia, że tracimy pracę. Budowa oddziału Amazona w Polsce sprawia, że tracimy pracę. Tak, to straszne i niebezpieczne, i niepokojące (boisz się?). Szkoda, że autor nie przedstawia ile w ten sposób osób pracę zyskuje? Z Amazonem chodzi tylko o to, że jego powstanie sprawia, że upadną lokalne księgarnie, te malusieńkie, które upadają z roku na rok, bo nie radzą sobie np. z Empikiem. Ratujmy małe księgarnie, płaćmy więcej za książki dla dobra tych mniejszych, nie kupuj na przecenie (Empik może nie jest najlepszym przykładem tanich książek…). Hiperbolizuję ile wlezie, bo to samo robi Wojciech Orliński w swojej książce – wyolbrzymia w wiadomym celu. Przypomina to debatę nad tym, jak to hipermarkiety doprowadzą do upadku małych sklepów… Pozwolę sobie na dygresję (i usprawiedliwię to tym, że autor też daje się im ponieść) kilka lat temu, gdy powstawało w mojej dzielnicy centrum handlowe, wszyscy zapowiadali upadek małych sklepików ukrytych między blokami. Efekt? Po kilku latach mamy centrum handlowe, Biedronkę, dwie Żabki i mnóstwo małych sklepów, które nie upadły i jakoś sobie radzą… Wniosek? Postęp nie taki zły jak go (w tym przypadku) piszą… Przykładów jest oczywiście więcej, bo przecież VHS miało zabić kino tak samo jak DVD. Prasa miała zostać zabita przez radio, a to z kolei miało się poddać telewizji. W efekcie wszystkie funkcjonują do dziś, obok siebie. W dobie Internetu, którego Wojciech Orliński nie zalicza do medium, a przypisuje mu bycie gazem ziemnym, linią wodociągu i energetyką – wszystkie te media są ze sobą blisko jak nigdy wcześniej. Faktycznie – to straszne. 

Po utracie pracy, utraciliśmy też kulturę! Tak, bo jesteśmy skąpymi dziadami, co to wszystkiego chcą za darmo. Słuchasz muzyki na YouTubie, jak śmiesz? Oglądasz filmy na stronach internetowych, jak mogłeś? Ściągasz darmowe książki z sieci, no teraz to już przesadziłeś. Tak mniej więcej wygląda argumentacja Wojciecha Orlińskiego. Oczywiście wszystkiemu winne są korporacje, bo to one zarabiają, a nie artyści. Cyfrowa część Biblioteki Śląskiej (przykład z podwórka) zabija kulturę, bo z pewnością też jest na usługach korporacji. Nie wiem, co ma Google do BŚ, ale idąc tropem Wojciecha Orlińskiego można wysnuć taki wniosek – naprawdę? Mało tego, w dzisiejszych czasach poza Internetem artysta nie istnieje, bo nie zarabia. W Internecie też nie istnieje, bo nawet jak zarabia to nie tak dużo jak wcześniej. Złodzieje, wszędzie złodzieje… Oczywiście ani razu nie padły słowa o przesycie… że jeśli kultura umiera to ma to związek m.in. z przesytem, a nie z naszym skąpstwem… Osobista dygresja nr 2: kupuję płyty, książki i chodzę do kina. Pomimo tego, że przed zakupem słucham płyty na YT, że przed zakupem czytam fragment dostępny w Internecie – czasem i całość, pomimo że sporo filmów oglądam w sieci. Mało tego, jestem artystą, który publikuje w sieci i nie uważam, że mój fan okrada mnie słuchając moich utworów na YT – a zapętlij sobie, na zdrowie! Artykuły kopiowane na bloga – drukuj i rozdawaj. Jak korporacje zarabiają na artystach w inny sposób? Fanpage! Tak, artyści nie prowadzą swoich fanpage’ów, robią to za nich inne osoby, które z pewnością są na usługach korporacji. Dygresja nr 3: Moje fanpage’e prowadzi poza mną kilka osób, bo sama czasowo nie wyrabiam, ale zawsze mogę się skarżyć, ze to wina korporacji. Sprzedane. 

Swoją drogą, jak było już o pracy, będzie i o kulturze – blogi! Kochani blogerzy, z nas to są dopiero mendy. Nie dość, że zabijamy dziennikarstwo, to sprzedaliśmy się. Tak, my też jesteśmy na usługach korporacji. Chociażby przez to, że Blogger to Googlowska platforma, nakłada na nas jakieś ograniczenia – strach się bać. Ocenzurują mnie. I w ogóle oddajcie mój hajs. Mój gruby hajs. Wojciech Orliński często podaje przykład starych mediów jako ostatniej ostoi porządku i uczciwości, wszystko co nowe jest złe. Przenoszenie treści do Internetu zabija gazety drukowane. Faktycznie okradamy wtedy pana dziennikarza Wyborczej – przykro mi. Momentami fragmenty książki przypominają mi dyskusje podczas ZOLu.

Dalej jest już tylko ciekawiej – jak z kapelusza wyskakuje nam ACTA! Do którego Wojciech Orliński ma pozytywny stosunek, w końcu staje po stronie praw twórców, a osoby protestujące w Polsce nazywa (tak, zgadliście) – zmanipulowanymi przez propagandę skrajnej prawicy (a co z protestującą lewicą?), która nie wiadomo czemu wspiera „cyberkorpów”. Wojciech Orliński zapomniał albo celowo pominął fakt, że ACTA miała wykorzystywać to, co autor potępia w wcześniejszych rozdziałach książki – skąd ta zmiana zdania? Mało tego, porozumienie ACTA, o czym Wojciech Orliński nie wspomina (bo po co?), nie dotyczyło tylko i wyłącznie praw autorskich, ale szeroko pojętej własności intelektualnej – od znaków handlowych po technologiczne innowacje, co sprawiało, że ACTA była korzystna właśnie dla „cyberkorpów” chroniąc ich monopol. 

I mogłabym jeszcze wiele takich akapitów napisać – zupełnie jak w poście o ZOLu – ale w kilku kwestiach z autorem się zgadzam i pora je przedstawić. 

Jeśli autor ma w czymś rację, to w braku anonimowości (tu polecam zajrzeć do artykułu „Puk, puk. Czy jest tu jeszcze sfera prywatna?”). Faktycznie już dawno oddaliśmy swoją anonimowość, ale w przeciwieństwie do autora (no dobra, nie do końca się z nim zgadzam) uważam, że nie zrobiliśmy tego z musu, ani z konieczności, a w dużej mierze z chęci. Z chęci bycia w „globalnej wiosce” nie jednym z wielu użytkowników, a tym konkretnym, o takim a nie innym imieniu i nazwisku, z takim a nie innym zdaniem itd. Minęły czasy, gdy chcieliśmy być nickami, teraz chcemy być sobą, ale w dalszym ciągu nikt nam nie zabrania powrotu do wcześniejszego etapu. I tu już słyszę jak Wojciech Orliński mówi, że regulamin Facebooka zabrania zakładania fikcyjnych kont – ale np. Nasza Klasa już nie. Głupi przykład? Może i głupi, ale obala kolejny argument autora dotyczący braku wyboru. Mamy wybór, chociażby poprzez nieakceptowanie regulaminu i uciekanie na inne serwery. Kilka lat temu frustrowało mnie, że coraz więcej rzeczy wymaga konta na FB, którego nie miałam, ale dzięki uprzejmości znajomych wiele rzeczy sprawdzałam za pomocą ich kont – i żyło mi się świetnie (dygresja nr 4). Dziś mam konto na FB i odliczam czas do jego usunięcia (wbrew powszechnej opinii jest to możliwe) i zapewniam pana, panie Orliński, że dziennikarzem można być i bez konta na FB – po prostu nie wszyscy muszą zajmować się newsami. 

Jeśli w Internecie czegoś trzeba się bać. to naszej nieuwagi. Tak, Wojciech Orliński ma rację, że przywiązujemy coraz mniejszą wagę do bezpieczeństwa. pozwalając ważnym dla nas dokumentom osiąść w chmurze,  
trafić do sieci, z której łatwo mogą zostać przechwycone. Z tym że to tak samo jak zapisać kod pin z tyłu kary kredytowej, albo umieścić plik z wszystkimi hasłami i loginami na pulpicie swojego komputera – za głupotę się płaci. I nie jest to wina Internetu i wielkich korporacji, a samych użytkowników, więc może nie tyle „Internet. Czas się bać”, co poradnik – jak nie dać się w sieć zaplątać? Czym współcześnie są istotne dane, bo szczerze powiedziawszy wolę żeby mój bank (i amerykańskie korporacje, które śledzą każdy mój krok) wiedziały ile, gdzie i kiedy wydaję używając karty, niż dostać kosę w plecy za gotówkę trzymaną w portfelu. Ale za to nie chciałabym, aby np. mój PESEL był ogólnie dostępny. Myślę, że Wojciecha Orlińskiego na dobrą sprawę poniosło, ale taki też obrał sobie cel – nastraszenia. I pewnie nastraszył wielu ludzi. Pisze o rewolucji, ale za rewolucjonistę się nie uważa, bo „jestem jak Annie Hall z komedii Woody’ego Allena. Gdyby aresztowało mnie Gestapo, nie musieliby mnie nawet torturować. »Wyśpiewałbym wszystko, gdyby mi zagrozili odebraniem karty kredytowej«”. A ja myślę, że Wojciech Orliński jest niczym FB i Google z jego opowieści – pokazuje jedną stronę medalu, nie pozwalając zajrzeć na drugą, bo zerknięcie za tę granicę uzna za nadużycie, a to grozi usunięciem konta bez podania przyczyny. Niemniej jednak uważam, że warto po tę książkę sięgnąć, choćby dla samej historii kształtowania się Internetu, a także poznania tych kilku faktycznych zagrożeń, bo osobiście znam ludzi, którzy hasła do wszystkiego trzymają na pulpicie – może to im nieco rozjaśni, jak to wygląda „zza kurtyny”. I jeśli już mowa o kurtynie, to książka ta nie jest „czerwoną pigułką”– a jeśli jest, to co najwyżej jej połową zmieszaną z niebieską. Czy jest się czego bać? I tak, i nie. Bolesna bywa głupota i warto pamiętać, że niezagospodarowany ogródek… 

I na koniec ostatni cytat z książki:



Może Cię zainteresować:

Przewijanie do góry