Cytaty: Ziemowit Szczerek
Ja jednak nie byłem do końca częścią Zachodu. To znaczy trochę byłem, ale moja peryferyjność, moje położenie pomiędzy skazywało mnie na ten trollerski rechot. A moja peryferyjna zachodniość – na wyrzuty sumienia z jego powodu.
Wejście w inny świat. To stanie w rozkroku między Wschodem i Zachodem, jak Polska, od wieków próbująca stworzyć własną, osobną jakość, własne centrum, ale zawsze rozpadająca się na części od tej grawitacji silniejszych ośrodków: słowiańskiego i zachodniego.
Ach, jakież to jednak przekleństwo urodzić się między tym pieprzonym Wschodem a Zachodem i musieć zwracać na takie rzeczy uwagę.
Tryskali testosteronem i sprawiali wrażenie, jakby byli trochę wkurwieni, że spóźnili się na tę wojnę, która nie tak przecież dawno temu wypaliła prawie do gołej ziemi zachodnie Bałkany. Tak to wygląda: ci Serbowie, którzy pamiętają wojnę, powtarzają: nigdy więcej. Ci, którzy nie pamiętają – gotowi są znów iść walczyć i zabijać. Na przykład za Kosowo. Tak mówią sondaże.
Trzeba było tylko odrzucić zachodnie reguły i działać zgodnie z lokalnymi. W tym pozornym chaosie była metoda i wszystkie wymyślone na Zachodzie światła na skrzyżowaniach tylko przeszkadzały. Zakłócały płynność.
Dwadzieścia lat z okładem wystarczyło, żeby to wszystko, co próbowały europejskie peryferie osiągnąć poprzez przyjmowanie standardów centrum, poszło się paść. By pozostała po tym wszystkim pusta forma.
Szli przez pola, przez kukurydzę i przez zboże. Serbowie podwozili ich pod granice, pokazywali polną drogę. – Chorwacja tam – mówili. – Idźcie.
Pod Zagrzebiem zatarł nam się silnik. Byliśmy idiotami typu polski ryzyk-fizyk, bo pytaliśmy chwilę wcześniej mechanika, czy jak pojedziemy dalej, to silnik nam się spali. Powiedział, że tak, że się spali, a my podziękowaliśmy, pojechaliśmy dalej i silnik się spalił.
Kiedyś było tu ściernisko, a teraz co prawda może i nie San Francisco, ale na pewno eksplozja kapitalistycznego parasukcesu. Każdy Tomek był tu wolny w swoim domku – a państwo ograniczyło się do tego, że Tomkom drogę zrobiło. Że prąd i gaz dostarczyło. Że śmieci wywiozło. Chwała państwu i za to. Zawsze mogło być gorzej. Dzięki i za ciepłą wodę w kranie, panowie. Ale tutaj nie było nic poza absolutną koniecznością, poza absolutnym minimum, poza wersją standard. Jeśli chciał ktoś coś de luxe, poza wersją podstawową – musiał dopłacić. Ścieżka rowerowa? Chodniki? Zapomnijcie. Polska – kraj golas, by użyć terminologii sprzedawców samochodów. Nikt nie dopłacał, nie ma głupich. »Dlaczego ja mam utrzymywać darmozjadów?« – tak od lat brzmi śpiewka i w zasadzie motto zdrowej części polskiej klasy średniej. I teraz ci średnioklasiści na rowerach górskich, ubrani, jak śpiewał Lech Janerka, w obcisłe, bo warto mieć styl, pocili się jak myszy, żeby tylko nie wpaść pod samochodowe koła innych przedstawicieli klasy średniej.
Wszystko to wyglądało strasznie sztucznie – ale żyło. To były Bałkany i ludzie snuli się po ulicach, siedzieli po kawiarniach, gadali, sączyli kawę i toczyli powoli oczami po tym Kusturicowym śnie, tej Serbii wymarzonej, nie takiej, jaka była, tylko takiej, jaka być powinna. Bo poza murami Andrićgradu trwała ciężka, ponura, choć grzana bałkańskim słońcem rzeczywistość. Tu, w Andrićgradzie, przy którym nawet Niemcy wydawały się szczytem obsyfienia i burdelu – można było o tym zapomnieć.
No więc jednak wieś. Słowiańszczyzna to wieś. Nawet tu, w środku miasta idealnego, okazywało się, że wiejskość, nie miejskość, jest istotą słowiańszczyzny.
Tak, teraz było tu pusto, ale w Dzień Wszystkich Świętych wychodzili. Ci z Narwiliszek podchodzili do płota, podchodzili i tamci z drugiej strony, z Piecku. Kilka razy w roku ci z Białorusi mieli pozwolenie podchodzić do samego ogrodzenia. Ci z Litwy mogli, kiedy chcieli. To byli sąsiedzi, żyjący obok siebie od setek lat. Granica rozcięła ich niespodziewanie. Dziwne to było. Mogli wychodzić z domów i jak dawniej pozdrawiać się w tym samym języku. Widząc siebie wzajemnie chodząc po ulicy, mogli przystanąć i rozmawiać ze sobą. Gawędzić. Kilka razy do roku mogli nawet podać sobie ręce przez dziury w siatce ogrodzenia, robili to zresztą. Mogli się nawet próbować objąć, jeśli się uparli. Mogli wypić ze sobą kieliszek wódki, czemu nie. Ale nie mogli pójść ze sobą do domu, nie mogli pójść w tym samym kierunku, nie mogli razem pójść na piwo do sklepu czy do knajpy. Mogli stać przy siatce.
No i był pan X-wicz w tej Polsce po raz pierwszy, pytam: Panie X-wicz, no i jak wrażenia? Jak wrażenia z kraju Polaków, z Macierzy po waszemu, pierwszy raz w życiu widzianej?
Pan X-wicz się krzywił, mówił, że głównie jechał, auto prowadził, że mało widział, z ludźmi mało gadał, jakoś go nie interesowało za bardzo to wszystko. Ale w końcu przycisnąłem pana X-wicza tak, że już ani dychnąć nie mógł, już musiał coś powiedzieć, zadumał się więc głęboko i rzekł:
– U was to są same końce – odsłonił w śmiechu, spod wąsów, długie, rzadko rozstawione zęby zakończone szerokimi łopatkami.
– Jakie końce, panie X-wicz? – zapytałem zaintrygowany.
– A, wszędzie napisane: »koniec pobocza«, »koniec pasa«, »koniec jezdni«. Kraj końców – śmiał się pan X-wicz.
A trzeba wiedzieć, że słowo »koniec« w potocznej ruszczyźnie oznacza męski członek.