Robert Musil

Cytaty: Robert Musil

Golimy się, jemy, kochamy, czytamy książki i uprawiamy swój zawód, jak gdyby cztery otaczające nas ściany stały w miejscu, przy czym niesamowite jest tylko to, że ściany, choć tego nie zauważamy, też się poruszają i rzucają przed siebie szyny, niczym długie, wijące się macki, zmierzając nie wiadomo dokąd. A ponadto chcemy przecież, jeśli to możliwe, należeć do sił, które kierują pociągiem czasu. Jest to rola nader niewyraźna i zdarza się, że kiedy po dłuższej przerwie wyjrzymy na zewnątrz, krajobraz się zmienił. To, co nas mija – przemija, bo inaczej być nie może, ale mimo zdania się na los potęguje się coraz bardziej przykre uczucie, że przejechaliśmy cel naszej podróży albo zboczyli na niewłaściwy tor. Aż pewnego dnia czujemy gwałtowny wewnętrzny nakaz: Wysiąść! Wyskoczyć! Tęsknimy za tym, by ktoś nas zatrzymał, by to się już dalej nie rozwijało, stanęło w miejscu i wróciło do punktu przed rozgałęzieniem, gdzie zjechaliśmy na fałszywy tor.

Przywiązywanie zbytniej wagi do tego, gdzie się znajdujemy, pochodzi z epoki koczowniczej, kiedy trzeba było zapamiętać, gdzie są najlepsze pastwiska. Warto się zastanowić, dlaczego widząc czyjś czerwony nos zadowalamy się tym, że jest po prostu czerwony, i nigdy nie pytamy, jaki to odcień czerwieni, choć dałoby to się przecie dokładnie określić, obliczając długość fal w mikromilimetrach. Natomiast obserwując coś o wiele bardziej skomplikowanego, jak na przykład miasto, w którym przebywamy, chcemy dokładnie wiedzieć, jakie to właściwie miasto. Odciąg to naszą uwagę od spraw bardziej istotnych.

Wprawdzie zdobyto rzeczywistość, lecz utracono marzenia. Nie leży się już pod drzewem i nie gapi na niebo pomiędzy wielkim i drugim palcem u nogi, ale pracuje się twórczo. Nie można też być głodomorem i marzycielem, jeśli się chce dzielnie pracować, ale trzeba zjadać befsztyki i zażywać ruchu. Jest zupełnie tak, jak gdyby stara niedołężna ludzkość zasnęła na mrowisku, a kiedy się jako nowa ocknęła, mrówki weszły już były w jej krew i dlatego musi ona od tego czasu wykonywać najgwałtowniejsze ruchy, nie mogąc pozbyć się nędznego uczucia zwierzęcej pracowitości. Naprawdę nie warto wiele o tym gadać, jest to bowiem dla większości dzisiejszych ludzi i tak jasne, że matematyka niczym demon opętała wszelkie przejawy naszego życia.

Wewnętrzna oschłość, potworna mieszanina wnikliwego rozumienia szczegółów w połączeniu z obojętnym stosunkiem do całości, straszne osamotnienie człowieka na pustyni szczegółów, jego niepokój, złość i niesłychany indyferentyzm serca, żądza pieniędzy oraz chłód lub zapalczywość, tak znamienne dla naszej epoki, mają być, zgodnie z powyższymi twierdzeniami, jedynie i wyłącznie następstwem szkód, wyrządzonych duszy ludzkiej przez logiczne i precyzyjne myślenie.

Nic tak nie dowodzi niemożności ucieczki przed nieuniknionym, jak kiedy utalentowany młodzieniec zwęża swe horyzonty do horyzontów zwyczajnego starego człowieka, i to bez jakiegoś ciosu zadanego przez los, jedynie wskutek procesu z góry dlań przeznaczonego karlenia.

Prawdziwy komunał jest mimo wszystko bardziej ludzki niż jakieś nowe odkrycie. Nie ma chyba żadnego pomysłu, o większym znaczeniu, którego by głupota nie potrafiła wykorzystać. Umie poruszać się we wszystkich kierunkach i przywdziać każdą szatę prawdy. Prawda natomiast ma zawsze tylko jedną szatę i jedną jedyną drogę i dlatego znajduje się zawsze w sytuacji mniej korzystnej.

Co to właściwie jest dusza? Negatywnie określić ją łatwo: jest to po prostu wszystko, co odsuwamy w kąt, kiedy słyszymy o rzeczach algebraicznych. 

Ale pozytywnie? Wydaje się, że dusza wymyka się skutecznie przed wszelkimi zakusami, aby ją określić. Być może […] coś pierwotnego, jakaś pełna przeczuć wrażliwość otulona w dobrze wyszczotkowaną szatę poprawności.

Nic tak nie dowodzi niemożności ucieczki przed nieuniknionym, jak kiedy utalentowany młodzieniec zwęża swe horyzonty do horyzontów zwyczajnego starego człowieka, i to bez jakiegoś ciosu zadanego przez los, jedynie wskutek procesu z góry dlań przeznaczonego karlenia.

Niestety w literaturze pięknej nic nie jest tak trudne do opisania jak człowiek, który myśli. Pewien wielki odkrywca zapytany, co robi, aby mieć tak wiele nowych pomysłów, odpowiedział: po prostu nieustannie o nich myślę. I w samej rzeczy można chyba powiedzieć, że niespodziewane pomysły przychodzą tylko dlatego, że się na nie czeka. Są one w niemałej mierze wynikiem naszego charakteru, stałych skłonności, wytrwałej ambicji i nieustannego działania. Ale jakżeż nudna musi być taka wytrwałość! Z innej strony znów, rozwiązanie jakiegoś intelektualnego zadania dokonuje się mniej więcej tak, jak kiedy pies trzymający kij w pysku chce się przedostać przez wąskie drzwi. Kręci łbem tak długo w lewo i w prawo, aż kij się przez drzwi prześliźnie; i my postępujemy całkiem podobnie, z tą jedną różnicą, że nie próbujemy na chybił trafił, ale wiemy już mniej więcej z doświadczenia, jak należy to zrobić. A chociaż mądra głowa jest naturalnie o wiele sprawniejsza i w tym kręceniu bardziej doświadczona od głupiej, prześliźnięcie się przez drzwi stanowi i dla niej zagadkę. Staj się to bowiem nagle i można całkiem wyraźnie skonstatować w sobie uczucie zdziwienia, że nasze myśli same się sformułowały nie czekając na swego autora. To uczucie zdziwienia wiele ludzi nazywa dziś intuicją, gdy dawniej nazywano je raczej natchnieniem, i wierzy, że musi być w tym coś ponadosobliwego, lecz jest to tylko czymś obiektywnym, a mianowicie – pokrewieństwem i jednorodnością samych rzeczy, które spotykają się w jednej głowie.

Przy tym im głowa jest sprawniejsza, tym proces ten jest mniej widoczny. Dlatego też myślenie, póki trwa, jest właściwie stanem nader żałosnym, przypominającym colitis wszystkich zwojów mózgowych. A kiedy się dokona, nie ma już kształtu myśli, jakie miało dotąd, ale formę czegoś przemyślanego, a forma ta jest już niestety obiektywna, gdyż myśl zwraca się wtedy na zewnątrz i kieruje się do otoczenia, aby coś wypowiedzieć. Można by rzec, że kiedy człowiek myśli, nie da się dokładnie uchwycić momentu przejścia od tego, co subiektywne, do tego, co obiektywne, i dlatego widać opis procesu myślenia sprawia taki kłopot opisującym go pisarzom, że chętnie go unikają.

W takich chwilach nic chyba nie jest tak dalekie jak wyobrażenie sobie, że życie, które ludzie wiodą i które ich wiedzie, nie obchodzi ich zbytnio ani zbyt głęboko. Mimo to wie o tym każdy, póki jest młody. Ulrich pamiętał, czym był dla niego podobny dzień na tych samych ulicach dziesięć czy piętnaście lat temu. Wtedy wszystko wydawało się dwa razy wspanialsze, a jednak w tym kipiącym pożądaniu taiło się już wyraźnie bolesne przeczucie przyszłej niewoli, zaniepokojenie, że wszystko, co wydaje mi się, że zdobywam, mnie zdobywa, dręczące podejrzenie, że na tym świecie fałszywe, niedbałe i osobiście nieważne wypowiedzi znajdują zawsze silniejszy oddźwięk niż te najbardziej osobiste i szczere. To jest piękno? – myślało się wtedy. – Owszem! Ale czy jest ono moim pięknem? Czy prawda, którą poznaję, jest moją prawdą? Czy cele, głosy, rzeczywistość i wszystko, co nas wabi i nami kieruje, za czym idziemy i na co się rzucamy… jest rzeczywistą rzeczywistością czy tylko tchnieniem, które nieuchwytnie  nad daną nam rzeczywistością się unosi? Gotowe podziały i formy życia najbardziej dają się we znaki naszej nieufności, coś ciągle powtarzającego się, wytworzonego przez uprzednie pokolenia, gotowa już mowa nie tylko języka, ale również naszych doznań i uczuć.

W gruncie rzeczy w średnich latach swego życia już niewiele ludzi wie, w jaki sposób doszli do tego, czym są, do swych przyjemności, światopoglądów, żon, usposobienia, charakteru, zawodu i sukcesów, ale czują, że niewiele się już da zmienić. Można nawet twierdzić, że zostali oszukani, bo nie da się nigdzie odnaleźć dostatecznej przyczyny, że wszystko właśnie tak musiało się stać, jak się stało. Mogło bowiem stać się również inaczej. Wydarzenia rzadko kiedy zostały spowodowane przez nich samych, najczęściej były uzależnione od przeróżnych okoliczności, od humoru, życia czy śmierci innych ludzi i niejako zaskoczyły ich w danym momencie. Za młodu życie roztaczało się przed nimi jak rozpoczęty dopiero poranek, pod każdym względem pełen możliwości i luk, ale w południe nagle coś się zjawia, co rości sobie prawo stać się ich życiem. W ogóle jest t coś tak nieoczekiwanego, jak kiedy pewnego dnia zjawi się przed nami człowiek, z którym korespondowaliśmy przez dwadzieścia lat nie znając go osobiście i wyobrażaliśmy go sobie zupełnie innym. A jeszcze o wiele dziwniejszym jest to, że większość ludzi wcale tego nie zauważa. Akceptują człowieka, który do nich przyszedł i z którego życiem się zżyli, jego przeżycia wydają się im jak wyraz ich własnych, a jego los jest ich własną zasługą czy porażką. Przydarza się im to, co muchom z lepem. Coś ich zatrzymało w ruchu za włosek i owinęło stopniowo, aż w końcu leżą zagrzebani pod grubą powłoką, która wcale nie przypomina ich pierwotnej formy. Od tego czasu wspominają już tylko niewyraźnie o swej młodości, kiedy była w nich jeszcze jakaś siła sprzeciwu. Teraz inna siła szarpie się w nich i brzęczy, nie chcąc stać w miejscu i wytwarzając całą burzę daremnych ruchów, aby uciec. Drwiny młodzieży, jej bunt przeciwko temu, co jest, i ochoczość do wszystkiego, co bohaterskie, zarówno do poświęcenia, jak i zbrodni, jej żarliwa powaga i brak wytrwałości – wszystko to jest właściwie tylko usiłowaniem ucieczki. W gruncie rzeczy wyraża ono jedynie, że żadne przedsięwzięcie młodzieńcze nie wydaje się spowodowane wewnętrzną koniecznością i bezsporne, choć wyraża to w taki sposób, jak gdyby wszystko, na co się młody człowiek porwie, było nieuniknione i niezbędne. Ktoś wymyśli piękny, nowy zewnętrzny albo wewnętrzny gest – jak to nazwać? Postawą życiową? Formą, w którą wlewa się wewnętrzna treść niczym gaz do szklanego balonu? Zewnętrzną ekspresją wewnętrznej impresji? Techniką istnienia? Może to być nowa moda wąsów lub jakaś nowa idea. To jest aktorstwo, ale tak jak wszelkie aktorstwo ma ono naturalnie swój sens i młode dusze momentalnie nań się rzucają jak wróble z dachów, kiedy posypie się okruchy. Wystarczy to sobie wyobrazić; od zewnątrz ciąży na języku, rękach i oczach brzemię świata, zastygły księżyc, jakim jest nasza ziemia z jej domami, obyczajami, obrazami i książkami – a wewnątrz nie ma nic oprócz niepowstrzymywanie snującej się mgły. Czy nie jest wielkim szczęściem, jeśli ktoś wskaże taką formę wyrazu, w jakiej można odnaleźć samego siebie? Czy może być coś bardziej naturalnego jak to, że każdy człowiek o silnych namiętnościach wyprzedzi przeciętnych ludzi w przywłaszczeniu sobie tej nowej formy? Ofiarowuje mu ona chwilę istnienia, równowagi napięcia pomiędzy tym, co wewnętrzne, a tym, co zewnętrzne, między zmiażdżeniem a wybuchem.

A więc nie polega na niczym innym – myślał – również i to wiecznie powtarzające się zjawisko, które nazywany nowym pokoleniem, ojcami i dziećmi, intelektualnym przewrotem, zmianą stylu, ewolucją, modą lub odnową. Tym, co czyni z tej żądzy odnowienia naszego życia perpetuum mobile, jest niefortunna okoliczność, że pomiędzy mglistym własnym „ja” a stężałym już w obcą łupinę „ja” naszych poprzedników zostaje wsunięte znów tylko jakieś „pseudo ja”, jakaś mniej więcej dopasowana zbiorowa dusza. Jeśli się jest choć trochę spostrzegawczym, można niemal zawsze w tej dopiero rozpoczynającej się przyszłości odgadnąć nadejście przyszłych „starych czasów”. Nowe idee będą wtedy zaledwie o trzydzieści lat starsze, ale nasycone, trochę obrosłe w tłuszcz lub przeżyte, podobnie jak obok promiennych rysów twarzy młodej dziewczyny dostrzega się zgasłe oblicze jej matki. Albo idee nie miały powodzenia, są znużone i skurczyły się w projekt reform propagowanych przez jakiegoś starego błazna, który przez swoich pięćdziesięciu admiratorów nazywany bywa wielkim takim a takim.

Właśnie ten fenomen, że jakieś przeżycie otrzymuje swój sens, a nawet swoją właściwą treść dopiero wskutek miejsca zajmowanego w łańcuchu konsekwentnych działań, objawia się u każdego, kto uważa to nie za osobiste wydarzenie, ale za wyzwanie rzucone sile jego intelektu.

Kto może dziś jeszcze powiedzieć, że jego gniew jest naprawdę jego własnym gniewem, skoro tyle ludzi się doń wtrąca i lepiej się na sprawach rozumie niż on sam? Powstał świat samych właściwości bez człowieka, świat przeżyć bez tego, który je przeżywa, i wygląda prawie na to, że w idealnym wypadku człowiek nie będzie mógł już nic przeżyć prywatnie, a słodki ciężar osobistej odpowiedzialności rozpuści się w systemie wieloznacznych formułek. Prawdopodobnie rozkład antropocentrycznej postawy, która tak długo uznawała człowieka za punkt centralny kosmosu, ale już od kilku stuleci znajduje się w zaniku, wreszcie doszedł do naszego »ja«. Przekonanie, że w każdym przeżyciu najważniejsze jest to, że się je przeżywa, a w każdym czynie, że się go dokonuje, zaczyna się wydawać przeważającej ilości ludzi dowodem naiwności.

Ale i wówczas w miarę wieku i tego, jak poznawano lepiej wędzarnie ducha, w której świat wędzi słoninę swych spraw, uczono się już dostosowywać do rzeczywistości i ostateczny stan wewnętrzny wyrobionego człowieka polegał mniej więcej na tym, że ograniczał się on do swojego fachu i na resztę życia zabierał z sobą przekonanie, że całość może i powinna być inna, ale nie ma celu nad tym się zastanawiać. Tak mniej  więcej wygląda psychiczna równowaga ludzi, którzy mają w dziedzinie ducha pewne osiągnięcia.

O duszy myśli się, przeczuwa ją i czuje, naturalnie zawsze jako pewnego rodzaju kompensację i zależnie od swego temperamentu. Za młodu jest to wyraźnie uczucie niepewności we wszystkim, co się robi, czy rzeczywiście to robić należy, na starość zdumienie, że tak mało się dokonało ze wszystkiego tego, cośmy zrobić zamierzali. Pomiędzy młodością a starością odczuwa się ją jako pocieszenie, że się jest morowym, chwackim i zdatnym osobnikiem, choć nie wszystko, co się robi, można w każdym szczególe usprawiedliwić, albo jako poczucie, że świat też nie jest taki, jaki być powinien, tak, że w końcu wszystko, co się nam nie udaje, można jeszcze jakoś wytłumaczyć. Niektórzy ludzie wreszcie sięgają myślą ponad to wszystko do Boga, o którym sobie wyobrażają, że nosi w kieszeni akurat tę cząstkę, której im brak.

Tak samo piękno jakiegoś człowieka nie polega prawie nigdy na oderwanych szczegółach i na tym, co może być udowodnione, ale na owym czarze, co potrafi wykorzystywać nawet drobne defekty; również głęboka dobroć i miłość, godność i wielkość jakiejś istotny są niemal niezależne od jej czynów, choć potrafią każdy jej czyn uszlachetnić. W naszym życiu całość w tajemniczy sposób góruje nad szczegółami. Niech więc mali ludzie składają się ze swych cnót i wad, wielki człowiek nadaje swym właściwościom dopiero ich rangę; a jeśli tajemnicą jego powodzenia jest, że nie można tego powodzenia uzasadnić żadną z jego zasług czy cech, to właśnie istnienie tej jakiejś siły potężniejszej od jej przejawów stanowi tajemnicę, na której w naszym życiu polega wszystko, co wielkie.

Ale postawcie charta obok mopsa, wierzbę obok topoli, szklankę wina na świeżo zoranym polu lub portret na żaglowej łodzi zamiast w galerii obrazów, krótko mówiąc, postawcie obok siebie dwa równie wyrafinowane i wyraziste formy życia, a powstanie między nimi próżnia, wzajemne unicestwienie i złośliwa, bezdenna śmieszność.

Czy można sobie na przykład wyobrazić, że człowiek będzie miał jeszcze duszę, kiedy nauczy się ją całkowicie pojmować i traktować w sposób biologiczny i psychologiczny? Mimo to dążymy do takiego stanu. Tak to już jest. Wiedza stała się namiętnością, postawą, i to w gruncie rzeczy postawą niedozwoloną, gdyż tak jak pijaństwo, popęd płciowy i pociąg do gwałtu, tak samo i żądza wiedzy stwarza charaktery niezrównoważone. Niesłuszne jest twierdzenie, że badacz goni za prawdą, to raczej ona goni za nim. On jej tylko ulega. Prawda jest prawdziwa, rzeczywistość rzeczywista, niezależnie od badacza. Badacz odczuwa po prostu żądzę prawdy, chęć upicia się rzeczywistością, i to znamionuje jego charakter. Dba diablo mało, czy z jego stwierdzeń zrodzi się coś kompletnego, ludzkiego i doskonałego, czy w ogóle cośkolwiek. To istota pełna sprzeczności, która cierpi, a przy tym posiada olbrzymi zasób energii.

Żyjemy w epoce przejściowej. Być może, że jeśli nie weźmiemy się energiczniej niż dotychczas do naszych najistotniejszych zadań, epoka ta trwać będzie aż do końca istnienia naszej planety. Mimo to, kiedy postawią nas w ciemności, nie wolno śpiewać ze strachu jak małe dziecko. Tego rodzaju śpiew ze strachu jest tylko udawaniem, że się wie, jak należy się na tym padole płaczu zachowywać. Możesz ryczeć tak głośno, żeby zatrzęsły się posady świata, zawsze będzie to jedynie dowód strachu. Zresztą jestem przekonany, że po prostu galopujemy. Jesteśmy jeszcze bardzo daleko od naszych celów, które się wcale nie przybliżają. W ogóle ich nawet nie dostrzegamy; jeszcze nieraz zmylimy drogę i będziemy musieli przesiąść się na inne wierzchowce. Ale któregoś dnia, może pojutrze, a może za dwa tysiące lat, daleki horyzont zacznie sam ku nam płynąć i z hukiem rzuci się na nas.

– I mielibyśmy – odparł ostro Walter – zrezygnować z wszelkiego sensu życia?

Ulrich zapytał go, po co właściwie potrzebny mu jest ten sens. Jego zdaniem, można się bez tego obejść.

[…]

Ulrich tłumaczył zapamiętale: – W życiu potrzebne jest tylko przekonanie, że nasze interesy idą lepiej od interesów sąsiada, czyli że twoje obrazy, moja matematyka, a dla kogoś innego jego dzieci i żona, w ogóle wszystko, co daje człowiekowi poczucie pewności, że wprawdzie nie jest on w żaden sposób nadzwyczajny, ale żeby w ten sposób pod żadnym względem nie być nadzwyczajnym, to nie tak łato się zdarza.

Ale my już tego wcale nie dostrzegamy; nastąpiła w nas zmiana. Całkowity człowiek nie stoi już naprzeciwko całkowitego świata, ale jakieś ludzkie coś porusza się w jakiejś nieokreślonej cieczy.

We wszystkie mózgi wtargnęła żądza stania się coraz mądrzejszym, aby życie bardziej niż kiedykolwiek zracjonalizować i posegregować na specjalności, ale równocześnie istnieje niemożność wyobrażenia sobie, co z nami będzie, gdy wszystko poznamy, przeanalizujemy i uczynimy typowym, zmechanizujemy i ujmiemy w ustalone normy. Nie, tak nie możne iść dalej.

Takie poczucie swej pozycji należy do nie dostrzegalnych, ale najważniejszych stanów naszego istnienia, jak nie dostrzeganie przez nas obrotu ziemi albo osobistego udziału, jaki wnosimy do naszych wyobrażeń. Człowiek bowiem największą część swojej próżności, której nie pozwolono mu nosić w sercu, nosi pod stopami, kiedy wkracza na potężne obszary ojczyzny, religii lub pewnej kategorii podatku dochodowego, a w braku takiej pozycji wystarcza mu to, co każdy mieć może – znalezienie się na chwilowo najwyższym szczycie kolumny czasu, wznoszącej się z dna nicości, czyli fakt, że żyje się właśnie teraz, kiedy przeszłe pokolenia są już prochem, a przyszłych jeszcze nie ma. Kiedy jednak taka próżność, której zwykle sobie nie uświadamiamy, podnosi się nagle bez żadnej przyczyny spod naszych stóp i uderza do głowy, może wywołać stan lekkiego szaleństwa, podobnie jak u owych dziewic, którym wydaje się, że są brzemienne kulą ziemską.

Filozofowie to gwałtownicy, którzy nie mając do dyspozycji armii, podporządkowują sobie świat, zamykając go w jakiś system. Prawdopodobnie stanowi to też powód, że w epoce tyranów istnieli wielcy filozofowie, podczas gdy w czasach bardziej zaawansowanej cywilizacji i demokratyzacji nie udaje się wytworzyć żadnej przekonywującej filozofii, przynajmniej o ile można o tym sądzić z utyskiwań, jakie powszechnie się na ten temat słyszy. Dlatego filozofuje się dziś detalicznie tak przerażająco dużo, że już chyba tylko w sklepach detalicznych można coś nabyć bez światopoglądu, podczas gdy wobec filozofii uprawianej hurtem panuje wyraźna nieufność. Uważa się ją po prostu dziś już za niemożliwą.

I naturalnie gdyby Platon dziś nagle zgłosił się do jakiejś redakcji i dowiódł, że jest naprawdę owym wielkim autorem zmarłym dwa tysiące lat temu, wzbudziłby niesłuchaną sensację i otrzymałby jak najkorzystniejsze propozycje. Gdyby potem zdołał napisać w ciągu trzech tygodni tom filozoficznych reportaży, zaadaptować dla filmu kilka spośród tysięcy swych znanych krótkich opowiadań, a może nawet poniektóre ze swych dawniejszych dzieł, to na pewno przez dłuższy okres czasu opływałby we wszystko. Skoro jednak powrót jego straciłby na aktualności, a pan Platon chciałby urzeczywistnić któreś ze swych wielkich ideałów, które nigdy nie doczekały się całkowitego urzeczywistnienia, naczelny redaktor proponowałby mu tylko od czasu do czasu napisanie pięknego felietonu na ten temat do dodatku literackiego (ale możliwie lekko, potoczyście i niezbyt zawiłym stylem ze względu na czytelników), a redaktor działu felietonów na pewno by do tego dodał, że może umieścić taki utwór niestety najwyżej raz na miesiąc, ponieważ musi uwzględnić jeszcze wiele innych talentów. Po czym obaj panowie mieliby uczucie, że bardzo wiele zrobili dla człowieka, który wprawdzie jest nestorem europejskiej publicystki, ale stał się już nieaktualny i pod względem współczesnej wartości nie może być żadną miarą postawiony na równi z takim na przykład Arnheimem.

Świat piszących i tych, którzy muszą pisać, roi się od wielkich słów i pojęć, które utraciły swoją treść. Charakterystyczne atrybuty wielkich ludzi i wielkich entuzjazmów trwają dłużej niż to, co je spowodowało, i dlatego pozostaje całe mnóstwo atrybutów nie wykorzystanych. Zostały one kiedyś sformułowane przez jakiegoś wielkiego człowieka dla określenia innego wielkiego człowieka, ale ludzie ci już od dawna nie żyją, a pojęcia, które ich przeżyły, muszą być do kogoś zastosowane. Dlatego zawsze szuka się człowieka do danego atrybutu. „Potężna pełnia” Szekspira, „uniwersalizm” Goethego, „psychologiczna głębia” Dostojewskiego i tym podobne określenia, które długotrwała ewolucja literatury pozostawiła nam w spadku, zaprzątają setkami głowy piszących i po prostu z powodu braku zbytu na tego rodzaju epitety nazywa się dziś wybitnego tenisistę „niezgłębionym”, a młodego poetę „wieszczem”. Piszący mają wtedy zrozumiałe uczucie wdzięczności, że mogą upchnąć bez straty swoje zalegające na składzie wielkie słowa. Ale musi to być ktoś o znaczeniu na tyle ustabilizowanym, iż będzie dla wszystkich zrozumiałe, że słowa te zostały użyte pod właściwym adresem, przy czym wcale nie chodzi o to, w którym miejscu. Takim właśnie człowiekiem był Arnheim […]. Wystarczał najmniejszy wysiłek z jego strony przy wypowiadaniu czegokolwiek, by ludzie z odrobiną dobrej woli mogli uznać to zaraz za ważkie. Sam Arnheim ujął to w trafną maksymę: „Rzeczywiste znaczenie danego człowieka polega w wielkim stopniu na umiejętności stania się dla swych współczesnych zrozumiałym”.

Zainteresowany współpracą?

Wypełnij formularz kontaktowy

Przewijanie do góry